Na początku drugiej części moich rozważań upadłości Jelczańskich Zakładów Samochodowych wypada przypomnieć, jak doszło do przejęcia "Jelcza" przez firmę Sobiesław Zasada Centrum SA. Nabywając od Skarbu Państwa pakiet akcji Jelcz SA, warszawska centrala przyjęła na siebie szereg zobowiązań, z których w znacznej części się nie wywiązała, a szczególnie w zakresie doinwestowania "Jelcza". Kiedy przez nieudolność, a może i nie tylko, doprowadzono do skraju możliwości produkcyjne oraz na skutek postępującej zapaści "Jelcza", podjęto przygotowania do ogłoszenia upadłości.
Po zrezygnowaniu ze współpracy z Jelczem niedoszłych kandydatów na inwestorów strategicznych, takich jak MAN oraz Mercedes, chętna do współpracy okazała się tylko firma VOLVO. Jednak na skutek urażenia ambicji ówczesnego dyrektora naczelnego Jelcza - Krzysztofa Rozenberga, któremu kierownictwo VOLVO dało do zrozumienia, że po podpisaniu umowy o współpracę z Jelczem nie widzi się go na zajmowanym dotychczas stanowisku, wówczas ten uznał to za osobistą zniewagę i zagrożenie dla siebie. Polecił więc firmie i pracownikom VOLVO opuścić halę A i zaprzestać prowadzonej już tutaj działalności produkcyjnej. Tę sytuację wykorzystał wówczas Sobiesław Zasada, który od Skarbu Państwa nabył większościowy pakiet akcji Jelcza. W ten sposób SZC SA stała się właścicielem jelczańskiego przedsiębiorstwa. Niefortunne jest określenie, że SZC SA stała się w ten sposób sponsorem strategicznym, bo strategia warszawskiej centrali - Zasady polegała na łatwym zdobyciu firmy, wyeksploatowaniu jej możliwości produkcyjnych i sprzedaniu "wydmuszki", a więc tego, co zostało.
Z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży tego, co się jeszcze do sprzedaży nadawało, syndyk musiał pokryć długi upadłej firmy, zwłaszcza wobec Urzędu Skarbowego i ZUS oraz zaległe podatki wobec miasta i gminy, a także długi wobec kooperantów, dostawców materiałów itp. Zawsze było tak, że robotnik, stojący na końcu tej roszczeniowej kolejki, nie miał szans, by otrzymać cokolwiek. Przed nim byli np. działacze związkowi. Oni łaskawie nie upominali się o pieniądze dla robotników i tym samym nie utrudniali pracy syndykowi. Ten zapewne to doceniał. Oczywiście nie mam podstaw do twierdzenia, że pieniądze ze sprzedaży zostały rozdysponowane niewłaściwie. Choć minęło dużo czasu, to istnieje jeszcze możliwość sprawdzenia działalności syndyka przez odpowiednią kontrolę, którą powinny spowodować instytucje do tego upoważnione.
Początkiem tego nieszczęsnego procesu stały się wydarzenia z 4 czerwca1990, kiedy Rada Pracownicza Przedsiębiorstwa podjęła uchwałę o odwołaniu Jana Dalgiewicza ze stanowiska dyrektora naczelnego JZS. W ten sposób członkowie Rady uruchomili tragiczny proces i konsekwencje, które doprowadziły do przejęcia "Jelcza" przez SZC SA i do późniejszego tragicznego finału. Większość członków Rady zapewne nie zdawała sobie sprawy z tego, co uczynili, ale byli tacy, którzy wiedzieli, za czym głosują i kto ich do takiego głosowania zmanipulował. Dla użytku ogółu podawano kłamliwą informację, że te decyzje wymusiła ówczesna sytuacja w fabryce. Później ogółowi załogi tłumaczono, że sytuacja w przedsiębiorstwie nie stwarza warunków do dalszego funkcjonowania tak dużej firmy. JZS podzielono na dwie firmy. Rozpoczął się początek końca wielkiego "Jelcza". Zbiegiem okoliczności był fakt pogarszającej się koniunktury na rynku motoryzacyjnym, ale temu można było u nas zaradzić. Stało się inaczej. Po odwołaniu dyrektora Dalgiewicza i następnie pojawieniu się coraz większych trudności w produkcji i narastających komplikacji w funkcjonowaniu fabryki, były dogodne możliwości do wchłonięcia "Jelcza" przez spółkę SZC SA. Ten manewr zamiast przynieść pożytek dla "Jelcza" i załogi spowodował wręcz odwrotne skutki. W wyniku dalej pogarszającej się sytuacji produkcyjnej przejętej fabryki doprowadzono ją do upadłości poprzez niefrasobliwe kierowanie tym organizmem. W opinii społecznej jest powszechne przekonanie, że dyrektor Jan Dalgiewicz nie dopuściłby do tak niekorzystnego rozwoju sytuacji w JZS. Można więc teraz zrozumieć, że stał on na przeszkodzie samowoli nieudaczników, więc trzeba było go usunąć. Potem nowe kierownictwo "Jelcza" zaczęło popełniać błąd za błędem. O niektórych już wcześniej pisałem. Tutaj podam tylko przykładowo, że przy podpisywaniu umowy o przejęciu Jelcza przez SZC SA Rada Pracownicza i nowy dyrektor popełnili istotny błąd, a mianowicie nie sprawdzili zdolności i możliwości finansowych firmy Sobiesława Zasady, która przejmowała Jelcz. W kilka miesięcy później Najwyższa Izba Kontroli, badająca sytuację w tej firmie, w protokole pokontrolnym wykazała, że prawie w każdej dziedzinie działalności SZC SA występują straty. W relacji z "Jelczem" sięgały one pół miliarda złotych. Ciekawostką jest fakt, że zamach na dyrektora Dalgiewicza został dokonany bez rozgłosu, jakby po cichu. Nie zamieszczono (o ile mnie pamięć nie myli) informacji o tym wydarzeniu nawet w gazecie zakładowej "Głos Jelcza". Nie pisano też o przejęciu fabryki przez nowego dyrektora - Krzysztofa Rozenberga, z wyjątkiem jakichś krótkich wzmianek. Decyzja RPP JZS była zastanawiająca, bo organem powołanym do odwoływania dyrektora był minister. Charakterystyczne jest to, że od decyzji odwołania ze stanowiska Jana Dalgiewicza odcięła się Komisja Fabryczna "Solidarności" w JZS.
Późniejsza komisja konkursowa, powołana do wyłonienia kandydata na stanowisko dyrektora, wytypowała Rozenberga. Zdaniem obserwatorów konkurs ten był także farsą, bo za "przeciwnika" Rozenberg miał Andrzeja Urbana, który - jak wieść niesie - nie zamierzał zostać dyrektorem Jelcza, bo trudno przypuszczać, żeby nie wiedział, kto ma zostać dyrektorem. Był to taki "pic" dla niezorientowanych.
Zaraz po tym Rada Pracownicza popełniła kolejny wielki błąd, który musiał się odbić negatywnie na kondycji finansowej firmy. Przewodniczący Rady, Ryszard Wrzesiński całkiem poważnie zasugerował członkom Rady, że nowy dyrektor nie może jeździć do pracy rowerem, toteż trzeba mu stworzyć odpowiednie warunki finansowe, by mógł zakupić sobie limuzynę, w której się będzie dobrze czuł. Zaproponował podwyższenie mu pensji, Gdy ją wymienił, wszyscy członkowie Rady uznali, że się przesłyszeli. Wrzesiński - służalczy wykonawca poleceń Rozenberga - zaproponował kwotę ośmiokrotnie wyższą niż wynosiła dotychczas pensja dyrektora Dalgiewicza. Za podwyższeniem pensji głosowali niemal wszyscy członkowie RPP, z wyjątkiem pięciu, którzy wstrzymali się od głosu. Niemal wszyscy potem prosili, by, broń Boże, nie wymieniać ich nazwisk.
Jak to przewidział Wrzesiński, w krótkim czasie dyrektor zarządził podwyżkę płac dla członków nowego zarządu oraz dla tych, którzy do jego awansu się przyczynili. Wydanie pieniędzy na podwyżki płac zapoczątkowało rabunkową politykę w dziedzinie finansów firmy. To musiało się odbić negatywnie na kondycji finansowej firmy, a przykładem tego było wydanie pracownikom akcji. To był oszukańczy manewr. Dla pracowników zabrakło pieniędzy, a zyski trafiały gdzie indziej. Nawiasem mówiąc, tu było wielkie pole do popisu dla działaczy związkowych, którzy mogli się z całą stanowczością upomnieć o gwarancję pokrycia akcji w pieniądzach. Nie upomnieli się i cała sprawa skończyła się bez konsekwencji dla winnych, którzy - myślę - mieli później okazję do skwitowania tej sprawy tytułowym chichotem.
Stale narastające kłopoty finansowe firmy były między innymi przyczyną odwołania Krzysztofa Rozenberga z funkcji dyrektora. Powszechnie znana była jego filozofia myślenia i sugestie, by brać z Jelcza, co się tylko da i dopóki się da. Jego następcy - Andrzej Kalisz i Marek Cieślak - przyjeżdżali do Jelcza wyłącznie po pieniądze i nie ukrywali, że sytuacja zmusza centralę SZC SA do rozpoczęcia procedury upadłościowej firmy. W ostatnich miesiącach "Jelcz" odwiedzali w tym samym celu niektórzy pracownicy SZC SA z Warszawy, a jeden z nich z całą szczerością wyznał, że nie zna się na samochodach, bo jest... kolejarzem.
Od czasu ogłoszenia przez sąd upadłości "Jelcza" (styczeń 2008) minęło już sporo czasu i wiele ludzi nie jest w stanie przytaczać szczegółów i swoich refleksji. Żal tylko, że upadek fabryki rozpoczęto wyrządzeniem wielkiej krzywdy Janowi Dalgiewiczowi, który był całym sercem oddanym sprawom fabryki i jej załogi, był dobrym i doświadczonym gospodarzem. Odwołano go bez powodu z funkcji dyrektora naczelnego Jelcza. W ślad za tym odwołaniem starannie rozmontowano dobrze funkcjonujące kierownictwo. Odwoływano i czyniono wielką krzywdę oraz upokorzenie wielu zasłużonym jelczanom, zwalniano setki robotników - znakomitych fachowców. Zrobiono im i ich rodzinom krzywdę, której już się nie da naprawić, ale o niej trzeba pamiętać. Taka krzywda spotkała wielu kadrowych pracowników m.in. Bogusława Śledzia, Kazimierza Górskiego, Zbigniewa Nowaka, a w późniejszym czasie Kazimierza Delikata, Czesława Steinera oraz Wiesława Cieślę. Ludzie, którzy latami pracowali na sukces tej fabryki i wysoką jakość produkowanych tu pojazdów, są do dziś zbulwersowani działaniami, jakie podjęła i prowadziła "grupa Rozenberga". I dlatego nie należy się dziwić, że autorzy smutnego artykułu, zamieszczonego ostatnio w "Gazecie Powiatowej" żądają dyskusji nad przyczynami upadku "Jelcza", domagają się ustalenia winnych i ich ukarania.
Upiorny duch cwaniactwa, niekompetencji, nieudolności, egoizmu, braku poczucia odpowiedzialności z minionego okresu mocno owładnął "Jelcz" swymi mackami i po odejściu Rozenberga dalej funkcjonował, aż do całkowitego zniszczenia zasłużonej firmy. I teraz, nie tylko po nocach błąka się on po naszej okolicy i choć niewidzialny to nie daje spokoju. Ta zjawa pojawia się nieustannie, niekiedy o zmierzchu, innym razem pośród nocy, ale bywa, że i w dzień, w godzinach południowych, w postaci jakiegoś gabinetu z jakimś potępieńcem, innym zaś razem w postaci wieżowca BOT, unoszącego się tuż nad ziemią w obłoku pyłu i dymu z trotylu. Budzi to strach i niepewność, ale też złość i gniew ogarnia człowiek na samo wspomnienie.
Zabieram głos na ten bolesny temat po raz piąty i zdaję sobie sprawę, że oprócz wydarzeń, które toczyły się bez większej krytycznej dyskusji (zmiany na stanowisku dyrektora, przejęcie "Jelcza" przez SZC SA, doprowadzenie fabryki do upadłości, utrata pracy przez wielotysięczną załogę), w kilku przypadkach - nieistotnych, drobnych faktów ewentualnie dat mogą budzić zastrzeżenia, że wydarzenia te przebiegały nieco inaczej, za co czytelników przepraszam. Jednak wymowa faktów jest jednoznaczna. Mam satysfakcję, że w czterech dotychczasowych publikacjach istotnych błędów nie było, bo do redakcji "Gazety Powiatowej" nikt uwag nie zgłaszał.
Michał Szczupak
Reklama
Chichot wesołych autorów oszukańczych akcji
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze