Listy, opinie, polemiki
Wiadomość o definitywnej upadłości "Jelcza" poszła w Polskę 28 czerwca 1995, a przekazał ją sam szef konsorcjum Sobiesław Zasada SA, na walnym zjeździe akcjonariuszy. Pogłoski o splajtowaniu "Jelcza" były mocno przesadzone. Życie tliło się tam do końca 2007 roku, a więc jeszcze przez 13 lat. Dopiero 8 stycznia 2008 wrocławski sąd ogłosił oficjalnie upadłość największego w Polsce producenta autobusów i samochodów ciężarowych - Jelczańskich Zakładów Samochodowych. Wszyscy, którzy się do tego przyczynili, a zwłaszcza byli członkowie Rady Pracowniczej, w tym dniu mogli sobie podać ręce i pogratulować "sukcesu" - "Jelcz" przestał istnieć. Ich wyobraźnia nie sięgała tak daleko. Innym pewnie o to chodziło.
Wyprzedaż majątku tak dużego przedsiębiorstwa, to okazja dla wielu pseudobiznesmenów, którzy liczą na tani zakup maszyn, urządzeń, linii produkcyjnych, a nawet powierzchni hal (np. halę "E" sprzedawano na metry kwadratowe, jak np. folię do przykrywania grządek w przydomowym ogródku). Przy upłynnieniu tego, co zostało po likwidacji "Jelcza" (a było tego sporo), syndyk nie miał czasu na targowanie się z klientem - zresztą kupujący też. Były więc przypadki sprzedawania obiektów po cenach proponowanych przez nabywcę (podobno tak sprzedano obiekty ZOETO i BOT, zbywając je za bezcen, wraz z działką o powierzchni 2 ha).
Procedurę upadłościową rozpoczęto wkrótce po odwołaniu z funkcji dyrektora naczelnego fabryki - Jana Dalgiewicza. Był znany jako dobry menedżer, gospodarz i organizator produkcji, powszechnie szanowany w przedsiębiorstwie oraz przez mieszkańców Jelcza-Laskowic. Dzięki pomocy i "Jelcza" i jego osobistej, miasto wpisano na mapę Polski 1 stycznia 1987. Dyrektora "Jelcza" nie zmieniano po to, by jego następca był lepszym dyrektorem. W praktyce okazało się, że jest odwrotnie. Centrala SZC SA odwołała go, kiedy zorientowano się w jego planach i poglądach. Natomiast następca wyrażał ideę brać co się da i to, co jeszcze z "Jelcza" zostało. Członkowie Rady Pracowniczej osiągnęli jednak sukces - liczyli na wdzięczność nowego szefa i się nie zawiedli. Wkrótce dwóch aktywnych działaczy Rady Pracowniczej przeniesiono na stanowiska dyrektorskie. Powszechnie wiedziano, że dyrektor Dalgiewicz nie zgodzi się na upadłość przedsiębiorstwa. W razie narastania problemów, związanych z nową sytuacją społeczno-gospodarczą, miał zapewnioną pomoc dużego inwestora strategicznego - firmy "Volvo". Tymczasem nowy szef "Jelcza", jeszcze kiedy pełnił funkcję tymczasowego kierownika, swoje działania nakierował na dwie sprawy - podniesienie płac dla nowego kierownictwa fabryki i wstępne nakierowanie zakładu na drogę, prowadzącą nieuchronnie do upadłości (po wykorzystaniu wszystkich możliwości funkcjonowania przedsiębiorstwa). W sprawie nowych płac dla nowego kierownictwa wypowiedział się Ludwik Solecki, były przewodniczący Rady Pracowniczej. Na łamach książki "Zapisy wspomnień", autorstwa Jana Dalgiewicza i Wojciecha Połomskiego, określił to krytycznie. Zauważył, że zarobki nowego dyrektora są ośmiokrotnie wyższe, niż miał poprzednik - Jan Dalgiewicz, który na liście najlepiej zarabiających jelczan plasował się na miejscach 45-50. Natomiast zarobki jego następcy spowodowały, że - używając terminu kolarskiego - natychmiast wysforował się na czoło peletonu i zaraz "odjechał", znikając z horyzontu. Przy ustalaniu wysokości wynagrodzenia dla nowego dyrektora, Krzysztofa Rozenberga, podobno nie miał żadnych uwag czy zastrzeżeń, bo kwota, jaką mu zaproponowali hojni koledzy z RPP, nie była z prywatnych portfeli członków rady i nie były to także pieniądze z koleżeńskiej składki, którą czasami się organizuje, żeby kogoś wyrwać z kręgu biedy. Tu taka potrzeba nie zachodziła.
Od końca lat 80. pogorszyła się koniunktura na rynku motoryzacyjnym. To było chyba efektem wprowadzania zmian polityczno-gospodarczych (nie zawsze prawidłowo), które odbiły się na zmniejszeniu sprzedaży wyrobów gotowych i trudnościami finansowymi z powodu nieterminowych płatności za zakupione pojazdy.
Kiedy szefowie SZC SA odwołali z funkcji dyrektora Krzysztofa Rozenberga, na czele zarządu "Jelcza" stanął nowy prezes - Andrzej Kalisz. On i jego następca Marek Cieślak też nie kryli, że jelczańską fabrykę czeka proces upadłościowy. Mieli go przygotować specjaliści, którzy przyjeżdżali do "Jelcza" na kilka dni, żeby to nadzorować. Byli zdania, że taki moloch w warunkach gospodarki rynkowej nie może się samodzielnie utrzymać i też uważali, że "Jelcz" trzeba doprowadzić do upadłości jak najszybciej. Tymczasem od początkowych działań na ten temat, aż do tej chwili, "Jelczem" rządzili przedstawiciele SZC SA. I tak już 18 lat.
Spółka akcyjna Sobiesław Zasada Centrum, nabywając od Skarbu Państwa pakiet akcji firmy "Jelcz" SA, przyjęła na siebie szereg zobowiązań, z których w znacznej części się nie wywiązała, co obszernie udokumentowano w protokole wrocławskiej delegatury Najwyższej Izby Kontroli. Protokół został przesłany na ręce ówczesnego prezesa ZS "Jelcz" SA - Andrzeja Kalisza. Obejmował ocenę działalności ZSC SA oraz ZS "Jelcz" SA, w okresie od września 2001 do lutego 2002. Nieprawidłowości w działaniu obu spółek w NIK oszacował na pół miliarda złotych (!). Szczególne straty poniesiono przy zakupie firmy "Głowno-Centrum" sp. z o.o. Firmę tę zakupiono bez rozeznania jej sytuacji ekonomiczno-finansowej, a nawet spłacono jej kredyty bankowe (według raportu NIK - sześć milionów złotych). To zdarzenie powinno zainteresować prokuraturę!
W protokole pokontrolnym NIK dostało się też ministrowi skarbu - za nierzetelny nadzór nad realizacją zobowiązań inwestycyjnych w ZS "Jelcz" SA.
Z tego powodu straty ministerstwa oceniano na blisko 5 milionów DM. Dziś to wystąpienie pokontrolne NIK ma wartość archiwalną. Odpowiedzialni za powstanie tych strat nie ponieśli żadnych konsekwencji. Wzmianka o tym dokumencie miała też być przytykiem dla członków RPP przedsiębiorstwa, aby zastanowili się nad pytaniem: - W co my wdepnęliśmy...?
Myślę, że trochę za ostro, niekiedy nie przebierając w słowach, potraktowałem byłych członków RPP, zarzucając im podjęcie decyzji, która okazała się dla przedsiębiorstwa fatalna w skutkach. Szkoda, że nikt z byłych członków RPP nie zabrał głosu na temat debaty zakulisowej, która chyba poprzedziła głosowanie na pamiętnym posiedzeniu 4 czerwca 1990. Jak ci ludzie wyobrażali sobie dalsze losy fabryki, wchłoniętej przez spółkę, która "specjalizowała" się wówczas w działaniach przynoszących więcej strat niż pożytku?
Dyrektor Dalgiewicz był doskonałym fachowcem i decyzja, żeby zastąpić go lepszym, nie miała sensu i w konsekwencji okazała się wręcz "Jelcza" zgubna. Skąd mieli przekonanie byli członkowie RPP, że jego następca, kiedy zostanie dyrektorem będzie bardziej skuteczny?
W praktyce okazało się, że ich nadzieje zupełnie się nie sprawdziły. Mieli tylko jedną korzyść - uzyskali wdzięczność osoby, na która zagłosowali. Było potem jeszcze wiele okazji, aby dać upust tej wdzięczności...
Tematem moich rozważań, publikowanych na łamach "GP-WO", była analiza dwóch wydarzeń, które miały miejsce w rzeczywistości:
1. Odwołanie Jana Dalgiewicza z funkcji dyrektora naczelnego JZS.
2. Doprowadzenie Jelczańskich Zakładów Samochodowych do upadłości.
Łączenie tych wydarzeń w jedną całość nie było proste. W tym celu wykorzystałem częściowo metodę dedukcji, która nie zawsze jest skuteczna (niektóre fakty i miejsca nie zazębiają się). Łącząc owe metodą te dwa wydarzenia w jedną całość, być może popełniłem jakiś błąd, nieścisłość lub źle zinterpretowałem fakty. Zawsze byłem przeciwnikiem działań, zmierzających do upadłości, zwłaszcza przez lansowaną w "Jelczu" restrukturyzację przez upadłość.
A może ktoś z członków Rady Pracowniczej JZS z 1990 odważy się do samokrytycznej oceny zdarzeń z tamtego okresu i czasów późniejszych? Może ktoś podzieli się swoją wiedzą na temat manipulacyjnego obdarowania pracowników "Jelcza" akcjami jelczańskiej firmy? To sprowadziło się przecież do "nabicia w butelkę" kilku tysięcy jelczan, a "konfitury" wyjadał ktoś inny...
Michał Szczupak
Reklama
Restrukturyzacja ... przez upadłość
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze