Echa naszych publikacji
Napad miał miejsce w biały dzień, a jego celem był... fotel urzędującego dyrektora naczelnego "JELCZA"- Jana Dalgiewicza. Nie znam kryptonimu tej operacji, ale przy telefonie siedział i pilnie czekał na wynik kandydat na nowego dyrektora-elekta. Czekał na umówione hasło, które zazwyczaj bywa krótkie, np. "pogoda jest nasza - mamy teraz słoneczko."
W kraju nie działo się wówczas za dobrze. Przemiany polityczno-gospodarcze dotykały zarówno robotników jak i kierownictwa fabryk. Powstawały nowe związki zawodowe, które hasła pomocy dla ludzi pracy stawiały na dalszym miejscu. Na pierwszym - dorwać się do władzy i ciągnąc z tego, co się da. W pewnej wrocławskiej dużej piekarni członkami zarządu tworzonej wówczas "Solidarności" byli ludzie których najczęściej zatrzymywano za kradzież pieczywa.
W Jelczu też były próby przedostawania się do władz ludzi do których miano pewne zastrzeżenia. Ale jelczański zarząd był czujny...
Z nowym zarządem nowego związku, dyrektor "Jelcza" Jan Dalgiewicz miał dobre układy. Dzięki temu, że ten zarząd dostrzegał kłopoty, związane są z toczącymi się w kraju przemianami społeczno - gospodarczymi i nie zawsze szły pożądanym kierunku.
Na linii dyrekcja - związki zawodowe była dobra współpraca, toteż w najbardziej wybuchowej sytuacji, np. w sierpniu 1980, w Jelczu był spokój. Odnotowano tylko nieliczne przypadki tzw. wychodzenia przed orkiestrę. Niektórzy chcieli się wyróżnić tym, że opanowali bramy i "bawili" się w straż przemysłową. Dzięki elokwencji i umiejętności w nawiązywaniu dialogu, a także powszechnego szacunku dla dyrektora Dalgiewicza za wszystko, co zrobił dla fabryki oraz dla nowego miasta - które powstało dzięki jego staraniom - osiągnięto w tych trudnych dniach wzajemne porozumienie i do żadnych strajków nie doszło.
Natomiast współpraca z radą pracowniczą przedsiębiorstwa nie układała się zbyt dobrze. Ludwik Solecki, który jako jeden z członków prezydium rady nadesłał wspomnienia zamieszczone na stronach (od 198 do 219) "Historii JZS Jelcz - zapisy wspomnień" przyznał, że: "bilans całościowy był pozytywny, w najważniejszych sprawach dochodziliśmy do porozumienia, nie było większych awantur". Tymczasem w prezydium rady przypomniano sobie stare hasło z odległych lat: - "cała władza w ręce rad". Obmyślono więc ze szczegółami scenariusz napadu na dyrektora Dalgiewicza, ustalono konkretną datę, 4 czerwca 1990, i rozpoczęto przygotowania, szukając zwolenników tego pomysłu. 4 czerwca na spotkanie z dyrektorem Dalgiewiczem zaproszono tych, o których wiedziano, że podniosą rękę za odwołaniem dyrektora Dalgiewicza. Jednemu robotnikowi obiecano awans na mistrza i obietnicy dotrzymano. Wynik tego działania, jak nazwałem rzecz po imieniu - napadu, był do przewidzenia. Dyrektor Jan Dalgiewicz został odwołany z funkcji, ale przedtem musiał wysłuchać monologu przewodniczącego rady Ryszarda Wrzesińskiego, który bez powtarzania się oskarżył dyr. Dalgiewicza o wszystkie negatywne zjawiska w fabryce, wiedząc, że były powiązane z nieudolnością wprowadzenia zmian w kraju.
Ludwik Solecki, którego dyrektor naczelny Jan Dalgiewicz awansował rok wcześniej na stanowisko dyrektora naczelnego dużego przedsiębiorstwa FMS w Szczecinie, poparł knowania członków rady. Gdybym był na miejscu dyr. Jana Dalgiewicza, wielkim głosem zawołałbym:
- I ty, Ludwiku?!
Nie lubię takich sposobów "odwdzięczania" się, toteż spiskowcy na pewno zauważyliby łzy na moich policzkach. Gdyby Ludwik Solecki wcześniej zapytał dyr. Dalgiewicza, co tu jest grane i o co chodzi członkom Prezydium Rady, uzyskałby odpowiedz na te pytania. Chodzi o wykorzystanie nieudolnie wprowadzanej transformacji społeczno-gospodarczej dla własnych celów. Przeszkadzał im w tym dyr. Dalgiewicz, który miał plany uratowania przedsiębiorstwa z pomocą inwestora strategicznego - firmy VOLVO .
Celem członków rady jest więc pozbawienie go funkcji dyrektora naczelnego. W tym celu od dawna trwały przygotowania, ustalono nawet datę, kiedy się tego dokona.
- Z bólem serca - pisze Ludwik Solecki - wychodzi mi przyznać że ja się do tego przyczyniłem, chodź może nie w stopniu decydującym i w sposób nieświadomy.
Dalej wyjaśnia, dlaczego nowe władze Jelcza nie przypadły mu do gustu: - Nie będę ukrywał, iż nowe rządy w JZS nie do końca mi się podobały, np. nie uważałem za uzasadnione, aby z dnia na dzień zarobki nowego dyrektora JZS zwiększyły się ośmiokrotnie (!)".
W obu nadesłanych tekstach (drugi jest autorstwa sekretarza rady - Jerzego Smyka) zabrakło krótkiego słowa PRZEPRASZAM!
Sądzę, że prawie wszyscy, którzy głosowali za odwołaniem Jana Dalgiewicza, czuli, że wykonują dobra robotę. Jak bardzo się mylili. W ich zamysłach nie było chyba także miejsca na krytyczna ocenę krzywdy, jaką wyrządzili Janowi Dalgiewiczowi. Brakło im też miejsca, żeby zastanowić się nad skutkami tego, co zrobili. Nie wzięli pod uwagę faktu, że właśnie wyeliminowali jedynego człowieka, który mógł uratować przedsiębiorstwo, bo miał na to argumenty i plany. O tym, że Jelcz jest na prostej drodze do upadłości i nikt go z tej drogi nie zawróci, pierwsi zorientowali się szefowie firm MAN i Mercedes. Zostało VOLVO, ale tamtejsze kierownictwo zapowiedziało ,że w zarządzie - w razie przyszłej współpracy - nie widzą nowego dyrektora JZS. Tę wiadomość przywiózł z Goeteborga dyrektor Jan Dubielak i wkrótce stała się ona tajemnica poliszynela.
Dyrektor Krzysztof Rozenberg zareagował bardzo nerwowo. Obecni przy tym dyrektorzy Henryk Orzechowski i Marian Łącki odnotowali jego gwałtowną reakcję: - Wszystkich, popierających VOLVO, wyp... i trzeba brać co się da".
Po odejściu Jana Dalgiewicza, który w sprawie współpracy z tą firmą nawiązał kontakty, rokujące nadzieję na przyszłą współpracę, szefostwo VOLVO uznało, że czas na odwrót z Jelcza. Szwedzi opuścili hale A i biura w hali D, przeprowadzając się do Wrocławia, gdzie funkcjonują bez większych problemów do dziś. Obecnie są największym producentem autobusów w Europie. A mogli w Jelczu, gdyby rada pracownicza chciała (URATOWAĆ JELCZ). W VOLVO obliczyli, że przy zmniejszonej produkcji samochodów trzeba w Jelczu zwolnić około 1450 pracowników.
Nowe władze Jelcza na taką liczbę zwolnień nie wyraziły zgody. Niedługo po tym, gdy upadł "JELCZ", zmuszeni byli zwolnić... wszystkich.
Prawie wszyscy autorzy tekstów, zamieszczonych we wspomnianej książce, domagają się napiętnowania tych osób, które doprowadziły Jelcz do "ostatniej formy restrukturyzacji przez upadłość" - taką przyczynę wymyślono w Jelczu. Domaga się tego m.in.: były kierownik W 373 - inż. Zbigniew Nowak, w piśmie do prokuratora generalnego. Domaga się śledztwa wobec osób winnych upadłości Jelcza i uznania niektórych działań nowego zarządu za działania przestępcze. Napiętnowania wymaga również sprawa przekazania załodze akcji bez wartości. Czy były to zwykłe kpiny, czy chęć odwrócenia uwagi od poczynań kierownictwa w kierunku ogłoszenia upadłości firmy. Niniejszy tekst został opracowany po względnie dokładnej analizie tekstów, zamieszczonych w książce "Historia JZS Jelcz- zapisy wspomnień".
Prawie wszyscy autorzy tekstów stwierdzili, że upadłość Jelcza zaczęła się po zwolnieniu z funkcji dyrektora Jana Dalgiewicza. Nasiliły się po objęciu tej funkcji przez Krzysztofa Rozenberga, a po jego odwołaniu "dzieła" dokończyli emisariusze właściciela przedsiębiorstwa ZASADA GROUP, których interesowała tylko ostateczna upadłość przedsiębiorstwa. Na podstawie analizy treści tej książki ośmielam się stwierdzić, że im wszystkim zależało, aby upadłość stała się faktem i to w najbliższym okresie.
I jeszcze informacja z ostatniej chwili, o losach bliźniaczego budynku BOT przy dawnej ulicy Stalingradzkiej 23 w Warszawie, gdzie mieściły się m.in. biura Zjednoczenia Przemysłu Motoryzacyjnego. Wbrew temu co pisał Jerzy Smyk, że budynek ten zrównano z ziemią wcześniej od jelczańskiego, nasi informatorzy donoszą, że: budynek stoi i obecnie jest remontowany, będzie to nowy biurowiec w mieście. W drodze są zdjęcia tego budynku, które zamieścimy w "Gazecie Powiatowej - Wiadomości Oławskich" wraz z artykułem poddającym w wątpliwość podjęcie decyzji o zrównaniu z ziemią BOT-u i ZOETO. Ciekawe, że BOT usiłował się bronić. Załatwiono go dopiero po założeniu trzeciej porcji materiału wybuchowego.
Michał Szczupak
Reklama
To nie była typowa bitwa, to było coś gorszego. Ośmielam się zaryzykować stwierdzenie, że był to napad rabunkowy w wykonaniu formacji "sami swoi", jak potocznie nazywano członków Rady Pracowniczej
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze