Jelcz-Laskowice Dramat z optymistycznym zakończeniem
O bohaterskiej akcji ratowania życia na chodniku pisaliśmy 10 marca, w artykule "Strażak uratował mu życie". Starszy ogniomistrz Wojciech Włodarczyk z Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej w Jelczu-Laskowicach w niedzielne południe jechał ulicą Bożka. Gdy zobaczył stojący na poboczu tłum ludzi, bez zastanowienia wysiadł z auta i pobiegł sprawdzić, co się dzieje. Gdy okazało się, że na chodniku leży nieprzytomny mężczyzna z zakrwawioną twarzą i ma trudności z oddychaniem, od razu przystąpił do reanimacji. Akcję prowadził przez kilka minut, zanim z pomocą przyjechali koledzy z JRG. Stan poszkodowanego udało się jednak ustabilizować dopiero po przyjeździe pogotowia i podłączeniu do defibrylatora - urządzenia, które przywraca serce do normalnej pracy.
Akcja ratunkowa trwała ponad pół godziny od momentu przyjazdu strażaków. Nie wiadomo, jak by się zakończyła, gdyby nie Wojtek, który mimo wszystko nie czuje się bohaterem. - Zawsze wydawało mi się, że to normalny ludzki odruch, chociaż znieczulica, jaką zobaczyłem podczas tego wypadku, jest przerażająca - mówił w rozmowie z nami. - 30 ludzi stało i patrzyło, jak człowiek umiera na chodniku. To boli najbardziej...
Poszkodowany trafił do szpitala w Oławie, a po kilku godzinach przewieziono go helikopterem do Wrocławia. Wcześniej wiedzieliśmy jedynie, że pochodzi z województwa podkarpackiego. Nie wiedzieliśmy, co robił w Jelczu-Laskowicach.
Dziękuję, bo cóż innego mogę...
Dziś wiemy, że 54-letni Ryszard miał tu rozpocząć nowe życie, z Ewą. W poniedziałek 4 marca pierwszy raz miał iść do nowej pracy. Los jednak chciał inaczej. - Nie pamiętam, jak doszło do wypadku i dlaczego znalazłem się w szpitalu - mówił nam 20 marca, po opuszczeniu placówki medycznej, tuż przed powrotem do rodzinnego domu. - To prawdopodobnie wynik upadku i obrzęku mózgu. Jednego jednak jestem pewien - gdyby nie ten strażak, dziś by mnie tu nie było. Lekarze wyraźnie dali mi to do zrozumienia...
Z opowiadań rodziny wie, że w dniu wypadku szedł do kuzynów na obiad, ale nie dotarł na miejsce. Koło "Biedronki" przy ulicy Bożka dostał rozległego zawału serca. Dlatego upadł na chodnik, stracił przytomność i mocno uderzył się w głowę, co spowodowało obrzęk mózgu. Obudził się dopiero po sześciu dniach w szpitalu. Nie pamiętał, co się stało. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że otarł się o śmierć. Przeszedł operację serca, podczas której wstawiono mu trzy stenty, aby udrożnić naczynia krwionośne.
Zaraz po świętach wielkanocnych jedzie do sanatorium, gdzie spędzi trzy albo cztery tygodnie. Później trzy miesiące odpoczynku i prawdopodobnie będzie mógł wrócić do normalnego życia. - Dokładny zakres i czas leczenia będzie jednak zależał od lekarzy - dodaje Ewa, przyjaciółka Ryszarda. - Ale gdyby nie ten strażak, to... nie wiem, jak by się skończyło. Uratował mu życie, naprawdę uratował. To jego zasługa. Właściwy człowiek znalazł się na właściwym miejscu i za to mu dziękujemy!
- Nawet nie przypuszczałem, że może mnie spotkać coś takiego - dodaje ze łzami w oczach pan Ryszard. - Nigdy nie chorowałem na serce. Zobaczymy, jak dalej potoczy się nasze życie, ale przede wszystkim chcę podziękować człowiekowi, dzięki któremu żyję. Dziękuję, bo cóż innego mogę powiedzieć?
Z prośbą o kontakt i podziękowania dla "tego strażaka" zadzwoniła do nas też pani Zofia Ziółkowska z Kielc, ciotka pana Ryszarda: - Oby było więcej takich ludzi i lekarzy, którzy szybko udzielili mu fachowej pomocy i dobrze się nim zajęli. Dziękujemy w imieniu swoim, Ryszarda i jego rodziców, którzy nie mogą przyjechać osobiście ze względu na wiek i słabe zdrowie.
Tekst i fot.: Wioletta Kamińska
Napisz komentarz
Komentarze