Jelcz-Laskowice. Przygotowania do „Antygony...”
- Jak to się stało, że Robert Gonera został reżyserem „Antygony w Nowym Jorku”?
- Trzeba zacząć od początku. Inscenizacja „Antygony w Nowym Jorku” według tragikomedii Janusza Głowackiego to idea, która wypłynęła od Tadeusza Szymkowa, legendarnego aktora Teatru Polskiego we Wrocławiu, który mieszkał w Chwałowicach. To jego pomysł, żeby zrobić coś z miejscową ludnością, w której był wręcz zakochany. Bardzo lubił tutaj mieszkać, wybrał taką obsadę, która się sprawdziła. To była jego idea żeby wystawić „Antygonę...” w jelczańsko-laskowickim parku. Niestety, odszedł od nas w styczniu na zawsze i nie zdążył zrealizować swoich zamiarów. Pozostawił rozpoczęty projekt. Kiedy spotkaliśmy się na pogrzebie Tadeusza z jego aktorami, właśnie wtedy Ania Zaborska, grająca Anitę, podsunęła pomysł, żeby kontynuować jego dzieło. Po jakimś czasie dostałem ofertę od Andrzeja Stacheckiego, który jest producentem tego projektu.
Znałem Tadeusza, przyjaźniłem się z nim, więc bardzo poważnie zacząłem myśleć o dokończeniu jego pomysłu. W końcu się zgodziłem, w kwietniu zaczęły się pierwsze próby. Okazało się, że obsada jest bardzo dobrze trafiona, że ludzie są zaangażowani w projekt i mają w sobie potencjał aktorski.
- Miał pan jakieś wątpliwości?
- Pewnie że miałem. Długo myślałem, czy to nie jest projekt przypisany Tadeuszowi i czy w ogóle należy go kontynuować. Głos mieli także aktorzy, których wybrał Tadzio. Wydaje mi się, że nie od razu, ale po pierwszych próbach i spotkaniach ze mną zaakceptowali ten pomysł i moją osobę w roli reżysera. Wtedy zaczęła się na poważnie moja praca z nimi.
- Nie boi się pan, że pańska wizja będzie porównywana do tej Tadeusza Szymkowa? Trudniej kończy się coś, co zaczął ktoś inny...
- Owszem, to nie jest łatwe. Bez względu na to jaką miał wizję Tadeusz na ten spektakl, pozostawił ją na bardzo początkowym etapie. Myślę, że podstawową trudnością było dobicie się do akceptacji tych ludzi, którzy znali ideę Tadeusza. Nagle zmienił się reżyser, a więc i jego sposób myślenia. Najważniejszy moment to ten, kiedy uwierzyłem w to, co robimy, że to może się udać. Na pewno nie jest to wizja Tadeusza, chyba że gdzieś tam w zaświatach kieruje moją reżyserią, czy naszymi pracami. Wydaje mi się momentami, że tak jest i myślę że byłby zadowolony z tego, co robimy. To jest przede wszystkim chęć dokończenia tego, co on zaczął, i uczynienia pewnego zjawiska. W rozmowach z różnymi ludźmi we Wrocławiu, w Warszawie, w Polsce ten pomysł fascynuje. Wystawienie sztuki z naturszczykami, wokół których jest naturalna sceneria, to bardzo interesujące. Środowisko filmowe jest tym projektem zaciekawione. Jestem pewny, że jak dojdzie do udanej premiery, będzie to najlepszy dowód naszej pamięci o Tadeuszu, bez względu na to, jak ta wizja będzie się różniła od tej, którą zabrał ze sobą do grobu.
- Jak pierwszy raz przyjechał pan do Jelcza-Laskowic i zobaczył park przy ul. Witosa z ruinami amfiteatru pomyślał pan, że to strzał w dziesiątkę?
- Miałem dwa takie momenty. Pierwszy był krótko po tym, jak dostałem propozycję reżyserii tego spektaklu. Przypadek sprawił, że znalazłam się w Nowym Jorku. I mało tego, mieszkałem kilkadziesiąt metrów od Tompkins Square Park, gdzie właśnie cała rzecz miała swój początek. To właśnie tam Głowacki obserwował bezdomnych. Oczywiście, ten park jest dużo mniejszy niż w Jelczu-Laskowicach i bardziej uporządkowany. To był pierwszy moment, kiedy pomyślałem sobie, że los mnie prowadzi do tego, żeby to zrobić. Później już były próby. Kiedy zobaczyłem jelczańsko-laskowicki park i zacząłem pracę z aktorami, wtedy poczułem, że to może się udać.
- Jak będzie wyglądała „Antygona w Nowym Jorku” według Roberta Gonery?
- Traktuję to wyzwanie bardzo poważnie. Po paru próbach widzę w tych ludziach ogromny potencjał. Wiem, że mogą to zagrać, więc nie uciekamy w takie techniki jak performers czy heppeningi z ich udziałem. Koncentrujemy się na tekście sztuki, który jest przeznaczony właśnie na scenę teatru. Aktorzy doskonale dają sobie z tym radę. Jesteśmy po zamknięciu pierwszego aktu. Jestem pewny, że przedstawienie będzie miało normalny walor wystawienia scenicznego. Przede wszystkim chcę się oprzeć na aktorach i scenerii. Chociaż pewne zmiany trzeba będzie wprowadzić. Sztuka powstała na przełomie lat 90. i zawarte w niej były pewne charakterystyczne zjawiska dla tamtego okresu, choćby upadek komunizmu, epoka Gorbaczowa. My musimy znaleźć uniwersalne zjawiska. W pewien sposób będę chciał także bazować na relacji widzów i ich obserwacji, do tego co będzie się działo na scenie.
- Jak wygląda praca z aktorami-amatorami?
- Miałem już do czynienia z naturszczykami, ale najczęściej byli to młodzi ludzie, z którymi prowadziłem warsztaty czy zajęcia. Lubię taką pracę, fascynuje mnie to. Uważam, że każdy człowiek ma jakiś potencjał aktorski. Te pierwsze próby były pełne znaków zapytania, zagadek, czasami niechęci z obu stron. Jednak po jakimś czasie wypracowaliśmy szereg metod pracy, dzięki którym mogę powiedzieć, że są aktorami, nie naturszczykami. Szukają własnego klucza, aby stworzyć te postacie. Na scenie zamieniają się w kogoś innego. Najważniejsze, że próbują. Wiem, że są w stanie zagrać te role.
- Jak wyglądają próby i obsada?
- Zamykamy właśnie pierwszy akt. Wyszliśmy w teren, aby przeprowadzić próbę w parku, aktorzy chcą się sprawdzić w naturalnej secenerii. Musimy także myśleć, jak nagłośnić i oświetlić scenę oraz jak zagospodarować otoczenie. Główna obsada się nie zmieniła, jest komplet aktorów. Z projektu zrezygnował Jakub Czekaj, który miał być drugim reżyserem. Funkcję tę przejął Stanisław Wolski, aktor-reżyser który ma ogromne doświadczenie, m.in. w pracy z naturszczykami, więc myślę że jego rady na pewno się przydadzą. Teraz pozostaje nam ciężko pracować i czekać na premierę, planowaną na 5 września…
Malwina Gadawa
[email protected]
Napisz komentarz
Komentarze