Wprawdzie chrzestnym był kościelny, a koleżanki nazywały ją kościelną myszką, nie od razu chciała wstąpić do zakonu. Uczyła się, i to całkiem nieźle, w szkole handlowej. Mówili wtedy, że swoim ślicznym uśmiechem będzie przyciągać klientów. Wszystko zmieniło się w czasie drugiej wojny światowej, gdy mieszkała u cioci we Lwowie.
Poznali się w konfesjonale. - Chrzestny nauczył mnie spowiadać się bardzo dokładnie, nie tak piąte przez dziesiąte - mówiła Waszewska.
- To zrobiło na spowiedniku wrażenie. Pytał nawet, co to za dziewczynka tak ładnie mówi, jak na generalnej spowiedzi przed śmiercią.
Ksiądz podpisywał karteczkę. Poznała jego imię. A on jej. Wiedział też, z jakiej jest szkoły. Pewnego dnia zjawił się, by wybrać dziewczynki do pomocy przy malowaniu plakatów.
- Chciał mnie w ten sposób zwabić do siebie - oceniła. - I zwabił. Był księdzem zakonnym. Na imię miał Stanisław.
Przez dwa lata spotykali się wielokrotnie, aż wyjechał na Zachód. Mógł mieć wtedy około czterdziestki. Jańcia miała 15-16 lat: - Wierzył we mnie, dlatego tak strasznie go pokochałam. To były szczęśliwe czasy. Koleżanki mówiły nawet, że jestem jego kochanką. Ale księdza kochać nie wolno. On też mnie kochał, ale nie tak, żeby mnie posiadać, tylko cieszył się, żeby mnie panu Bogu ofiarować. Mówił, że musi zrobić ze mnie świętą. Bo jak miałam osiem lat, podczas pierwszej komunii świętej ofiarowałam się Bogu. “Chcę być twoja, tylko twoja” powiedziałam wtedy w kościele. Potem, gdy byłam już w domu, padłam nieprzytomna na łóżko i usłyszałam odpowiedź: “Będziesz moją, tylko moją”.
Aby słowo stało się ciałem, Jańcia miała trafić do zakonu. Najpierw jednak musiała mieć 21 lat i odpowiednią wyprawkę. Pierwszy warunek był do spełnienia dopiero po pięciu latach, a na dodatek, jak przełożona zobaczyła jej „kuszący” uśmiech, od razu powiedziała: - O, nie, to nie przejdzie.
Z drugim warunkiem było jeszcze gorzej. Matka nie miała pieniędzy na wyprawkę. Pomoc obiecał ks. Stanisław. Gdy jednak okazało się, że wszyscy wkrótce muszą opuścić wschodnie tereny Rzeczpospolitej, sprawa wyprawki stanęła na kilka lat pod wielkim znakiem zapytania. Wtedy ksiądz zaprowadził dziewczynę do zakonnic, które szyły pokutne włosiennice, by zrobiły o jedną więcej. Dla Jańci.
- Która z kobiet nosić to będzie, po śmierci zostanie zaliczona w poczet zakonnic - te słowa zapamiętała na całe życie.
17 lipca 1944 ksiądz Stanisław nałożył jej włosiennicę - rodzaj worka pokutnego, noszonego na gołe ciało. Robiono ją z bardzo grubego płótna, przetykanego końskim włosiem dla poprawienia trwałości. - Szatan bardzo się złości, gdy ktoś nosi włosiennicę, bo wtedy ten ktoś będzie miał wielkie zasługi w niebie - opowiadała. - Przez pierwszy rok kusił mnie bardzo, ale potem zostawił. Zobaczył, że nic nie wskóra i przestał. Mówiłam mu: “Odejdź, ja ciebie nie słucham”.
Płaszcze
Jeszcze parę kilka lat temu oławianie znali ją doskonale. Od lat niezmiennie w ciemnym długim płaszczu, w grubej peruce i chustce - bez względu na pogodę i porę roku. Dzieci wołały nawet za nią “Zima-Lato”. Czasem któreś rzuciło kamieniem, częściej wyzwiskiem. Ona tylko się uśmiechała i szła w swoją stronę. A następnego dnia znów pojawiała się w jednym ze swoich ciemnych płaszczy.
- Naszyłam ich sobie tak dużo - tłumaczyła mi kilkanaście lat temu. - Bo jak będzie wojna i nikt mi nie będzie mógł uszyć, to będę miała zapas do końca życia. Pod spodem nosiłam włosiennicę. I tak sześćdziesiąt lat, bez jednego roku. W nocy zdejmowałam. Miałam specjalny wieszak, a trzy grzejniki elektryczne suszyły w nocy przepocony materiał. Bo latem smażyłam się we własnym sosie. Pot lał się ze mnie ciurkiem.
Pojechała kiedyś do karmelitanek bosych, do Wrocławia, prosić o uszycie nowej, ale usłyszała, że dziś nikt już nie chce chodzić we włosiennicy. Więc co jakiś czas doszywała kolejną łatę. Na łatę. Ale nikt ich nie widział, bo przecież włosiennicy nie wolno było nikomu pokazywać. Dlatego te długie płaszcze. Ale też, by umartwiać się jeszcze bardziej.
- Mój ból gasi częściowo ogień czyśćcowy - mówiła.
- Raz w nocy otworzyłam oczy, a przy łóżku obok stoi zakonnica w popielatym habicie. Przy niej stała kobieta z zasłonką na twarzy, jak to za granicą noszą. Za nią stali brodaty pan i jeszcze dwie młode dziewczyny. To były dusze, które dzięki mnie szybciej poszły do nieba, bo im część cierpień odebrałam. Raz we śnie widziałam też świętą Teresę, do której często się modlę. Pokazała mi taką wielką świetlistą jedynkę metrowej wysokości. Za noszenie włosiennicy, za walkę z szatanem, to będzie twój numer w niebie, mówiła. Będziesz najpiękniejszą panną świata w niebie.
Kuma
Waszewska regularnie bywała na działce Domańskiego. Wierzyła w objawienia. To dzięki nim wszyscy dowiedzieli się o jej tajemnicy. W jednym z “orędzi Matki Boskiej”, zarejestrowanym na taśmie magnetofonowej w 1985, kobiecy głos zwraca się do “chodzącej we włosiennicy”:
- Ty wiesz, że do ciebie mówię. I tu jesteś. Chcę, żebyś milczała. Jeśli nie będziesz milczała, ale narzucała się, umrzesz! Pamiętasz świętą Terenię? Jak powiedziała ci, że będziesz najpiękniejszą panną świata? Tak. Ale w niebie. Ale o piękności nie decydują słowa, tylko cierpliwość, milczenie i pokora. Wiem, że cię oczerniają, że śmieją się z ciebie tam, gdzie mieszkasz, w Siedlcach, i tu, w Oławie. Wiem, że chodzisz do domów dziecka i pomagasz dzieciom. Ja ci za to błogosławię. Kiedyś na Sądzie Ostatecznym te wszystkie dzieci będą świadczyły za tobą, wszystkie!”.
A było ich w życiu Waszewskiej sporo. Twierdziła, że jest matką chrzestną ponad setki dzieci. Do stu zapisywała, potem pogubiła się w rachubie.
- Dziewięcioro ochrzciłam w Siedlcach - pamiętała. - Osiemnaście było cygańskich, sześć ruskich, były też niemieckie. Kiedy nikt inny nie chciał, mnie prosili. Dużo było z domów dziecka, dzieci funkcjonariuszy partyjnych, którzy chrzcili w tajemnicy, były także dzieci nieślubne.
Bardzo lubił ją ksiądz Franciszek Kutrowski. Chciał doczekać, aż Waszewska ochrzci setne dziecko. Nie doczekał. Jak miała chrzczone same dzieci polskie, nazywał ją “kumą ogólnopolską”. Potem, gdy miała już niemieckie, cygańskie i ruskie, zaczął mówić o niej “kuma międzynarodowa”.
Jeszcze kilka lat temu chrześniacy odwiedzali ją. Czasem któryś poprosił na ślub. Częściej o pieniądze. Ale niektórzy nie poprosili o nic. Bo Waszewska zajmowała się chrzczeniem nie tylko tych narodzonych.
- Gdyby żyły te wszystkie dzieci, które panny topią, można by zapełnić świat - opowiadała. - Matka Boska powiedziała, że jest dwadzieścia milionów dzieci niechcianych i mordowanych.
I one nie mogą dotrzeć do nieba. Powiedziała mi raz jedna pani z Warszawy, co trzeba robić, jak je chrzcić. Ceremonia chrztu kończy się słowami: Wy wszyscy, którzy narodziliście się ten nocy i dnia nieżywymi, abyście doszli do życia wiecznego, ja was chrzczę”.
Pierwszy raz
Ksiądz Stanisław powiedział jej kiedyś, że ma nosić włosiennicę tak długo, aż coś zacznie ją dusić lub choć raz zemdleje. Wtedy włosiennicę trzeba zdjąć i spalić, aby odzież zakonna nie poniewierała się. Ale Waszewska zemdlała tylko raz, gdy włosiennicy już nie miała. Sąsiadka, która przynosiła jedzenie do jej domku w Siedlcach, tym razem stukała bezskutecznie. Pomyślała, że Waszewska śpi. Potem przyszła jeszcze raz, aż wreszcie zaczęła walić w drzwi, w szybę. Wreszcie zawiadomiła policję. Dzielnicowy wszedł do środka przez uchylony lufcik w kuchni. Waszewska leżała na ziemi w drgawkach, bez śladu życia.
- Pierwszy raz widziałam ją bez tego płaszcza ze skaju, peruki i chustki - mówi Maria Mateuszów. - Oczy miała otwarte. Była niemal naga. Żadnej włosiennicy.
- Żywej jej do lasu nie dowieziemy - mówił sanitariusz, zanim włożyli ją do worka. Do worka, bo była potwornie zanieczyszczona.
By zdarzył się cud, w szpitalu najpierw włożyli ją do wanny z ciepłą wodą.
- Pani z izby przyjęć opowiadała potem, że brud odchodził jak skóra z węża - opowiada sąsiadka. - Podobno nie myła się od powodzi, bo Matka Boska mówiła jej, że wtedy umarłaby.
Nie umarła
Po wypisaniu ze szpitala Waszewska trafiła do Domu Pomocy Społecznej przy Lwowskiej. Nie wróciła już do swojego domku w Siedlcach, gdzie na wieszaku czekały ciemne płaszcze, peruki i chustki. Ale włosiennica już nie czekała. Parę miesięcy potem sąsiadka znalazła fragment tkaniny poprzetykanej końskim włosiem. Z takiej właśnie robiono kiedyś włosiennice. Być może to miała być kolejna łata.
- Nikt nie wiedział, że zdjęłam włosiennicę, nikomu nie powiedziałam - opowiadała Waszewska. Płaszcz nosiła nadal. I perukę, i duże buty. Za dusze w czyśćcu cierpiące.
- Poczułam się jak ryba bez wody - mówiła. - To było 17 listopada 2002. Zaczynałam się dusić, było mi niedobrze. Zdjęłam ją. Zawiozłam do Wrocławia, do takiego pana, co pali w piecu.
W domu piecyk był za mały, a tego było z pięć kilo.
Nie wiedział, że pali włosiennicę, bo Waszewska jedną i drugą, tę nocną, zawinęła w papier. Pytał podejrzliwie, czy nie wybuchnie. Ale tylko iskry trzaskały.
- Było mi lżej - mówiła Waszewska. - Jak kobiecie po porodzie. Zrzuciłam ten ciężar.
*
Janina Waszewska zmarła 6 kwietnia. Miała 81 lat. Pochowano ją w rodzinnym grobie na starym oławskim cmentarzu. Na pogrzeb przyszedł tylko jeden z chrześniaków.
Tekst i fot.: Jerzy Kamiński
Napisz komentarz
Komentarze