No dobrze, ale skąd ten rzeczny lód? Trzeba było przywieźć w środku zimy z rzeki Oława albo z jej młynówki, czyli odnogi biegnącej do młyna stojącego przy dzisiejszej ulicy Sienkiewicza. Samej młynówki już dawno nie ma, zasypano ją budując Miasteczko Ruchu Drogowego. Według Lesława Mazura, lód pozyskiwano też z największego stawu w miejskim parku.
Cięło się go piłą na kostki wprost na zbiorniku, który wtedy najczęściej zimą zamarzał aż do dna. Potem hakami wrzucało się na wóz konny, którym wynajęci wozacy zawozili lodowe bloki do zamku.
- Bo lód trzymaliśmy w lochach oławskiego zamku, które ojciec wynajmował od miasta - tłumaczy Jerzy Krawczyński. Te lochy zresztą do dziś istnieją, tylko po śmiertelnym wypadku w latach 90. zasypano je piaskiem, żeby już nikt więcej nie próbował się tam dostać. - Lód spuszczało się na słomiane maty, którymi lochy były wyłożone. Potem takimi samymi matami okrywało się z góry. Trzeba było tyle nawozić wozów z lodem, żeby wystarczyło na całe lato.
Według Lesława Mazura "żeby wystarczyło" znaczy około 20 furmanek.
Jest takie słynne zdjęcie wozaków wożących lód na potrzeby Krawczyńskich - ukazało się w albumie Lesława Mazura. Na zdjęciu obok furmanki widać dwóch młodziutkich chłopców, patrzących wprost w obiektyw. To Jerzy (ten z lewej, w kożuszku) z Markiem.
W lecie było nieco inaczej. Stefan Krawczyński miał wózek na dwóch drewnianych kołach. Na dyszel kładło się bryłę lodu i wieziono na Brzegową, gdzie wrzucano ją do piwnicy. To stara kamienica, więc lód obłożony słomą doskonale się trzymał.
Lodówki pojawiły się w cukierni dopiero w drugiej połowie lat 60.
Dogadujemy się
- Nigdy nie konkurowaliśmy ze sobą - mówi Jerzy o czasach, gdy z bratem prowadzili cukiernię. - Ja robiłem jedno, on drugie, jeszcze dwóch pracowników zatrudnialiśmy. Heniu Humeniuk był wtedy naszym głównym cukiernikiem. Były też dwie pracownice, Beatki.
Gdy Stefan przekazał biznes synom, do rodzinnej firmy weszły, choć nie jednocześnie, żony synów.
Danuta - żona Jerzego - w 1970. Wcześniej pracowała we wrocławskim Muzeum Architektury.
Leokadia - żona Marka - nieco później. Była pielęgniarką, pracowała w szpitalu na oddziale położniczym, a potem w przychodni przy Zakładach Tworzyw Sztucznych Erg w Oławie.
- Gdy teść przepisał synom cukiernię, a mój mąż zmarł, krótko potem i ja się pojawiłam w cukierni, sama tego chciałam i nie żałuję - mówi pani Leokadia. - Oczywiście służba medyczna to wspaniały zawód, a poszłam tam rzeczywiście z powołania i bardzo dobrze mi się pracowało. Ze względów finansowych w cukierni jest oczywiście znacznie lepiej. A ponieważ brakowało rąk do pracy, długo się nie namyślałam.
Wspomina, że Stefan Krawczyński był dobrym człowiekiem. Gdy oddał cukiernię synom, już się nie wtrącał do interesu. - Tak po ludzku udzielał im wskazówek, pomagał, gdy mieli wątpliwości czy pytania, bo przecież był prawdziwym fachowcem - mówi. - Był wspaniałym człowiekiem dla wszystkich, bardzo życzliwym. Relacje między nim a synami były bardzo dobre.
Po śmierci Marka firma podzieliła się na dwie części. Po połowie. Jedną prowadzi Jerzy - drugą Leokadia i jej syn Piotr. Każda ma swoją kasę fiskalną, a nawet swój piec. Do spółki kupili część kamienicy przy Brzeskiej, gdzie od zawsze działa cukiernia.
- Jest nas tu parę osób, ale jakoś się wszyscy dogadujemy - mówi pan Jerzy.
Skoro dwie firmy, to dwie ekipy, pracujące na zmiany. Jedna dwa tygodnie, potem druga. Z Jerzym pracują żona Danuta, ich syn Jacek, a także wnuk Tomasz. Leokadia i Piotr zatrudniają jedną pracownicę. To Monika Matkowska.
- Jestem tu już 11 lat - mówi pani Monika. - Panuje rodzinna atmosfera, klienci często nas chwalą, przyjeżdżają po te pączki z całego kraju, czasem także z zagranicy. I po te słynne makowce, i po napoleonki... Miło. To zazwyczaj byli oławianie, odwiedzający Oławę z sentymentu i zawsze szukają cukierni, by zjeść akurat tego pączka i tę napoleonkę, których smak pamiętają z dzieciństwa. Niemal zawsze też pytają o przepis, ale nie mogę zdradzać takich tajemnic. Oczywiście powiem, z czego są robione, ale szczegółowo jak - tego to już nie.
Współcześni klienci cukierni zauważyli, że co dwa tygodnie, wraz ze zmianą ekipy, coś się zmienia. Cukiernik i sprzedawca - to wiadomo. A smak?
- Robię tak, jak ojciec nas uczył, ale klienci faktycznie zwracają uwagę, że co dwa tygodnie lekko zmienia się smak niektórych wyrobów - przyznaje pan Jerzy. - Niektórzy dobrze wiedzą, kiedy przyjść, aby trafić na to, co akurat im najlepiej smakuje.
Cukiernik tłumaczy, że wykonanie może lekko zmienić smak czy konsystencję. Potwierdza to pani Leokadia: - To nie kwestia produktów, tylko sposobu robienia. A receptury są takie same, jeszcze od Stefana.
Pytany o zyski, pan Jerzy odpowiada filozoficznie: - Jak się robi, to muszą być. Jak by nie było, to by się nie opłacało prowadzić cukierni. Ale dziś to już nie to, co w latach 70. Przedtem to się na tony przewalało. Jak dziennie sprzedawałem 300 kg lodów, to były pieniądze!
Jacek Krawczyński – trzecie pokolenie, syn Jerzego i Danuty, wnuk Stefana, fot. Jerzy Kamiński
Tomasz Krawczyński – czwarte pokolenie, najmłodszy z rodu, syn Jacka i prawnuk Stefana - przy pracy w cukierni (2021), fot. Jerzy Kamiński
Piotr Krawczyński – trzecie pokolenie, syn Marka i wnuk Stefana, fot. Jerzy Kamiński
Czwarte pokolenie
Synowie braci Krawczyńskich, czyli Jacek i Piotr, wzorem swojego dziadka Stefana zamieszkali nad rodzinną cukiernią, gdzie od jakiegoś czasu Jerzy Krawczyński przyucza do rzemiosła Tomka - to jego wnuk, a syn Jacka.
Jak to jest mieszkać nad cukiernią? Akurat w tej rodzinie to staje się powszechne. Czy to jest bardziej praca w domu, czy mieszkanie w pracy?
- I tak, i tak - odpowiada pan Jacek. - Czasem jak z dołu idą zapachy, to może być denerwujące, bo przypominają, że zaraz trzeba do roboty.
Córka Jacka, 17-letnia Julka, licealistka, na razie nie widzi siebie w tym fachu.
- A Tomek sam chciał, ma 23 lata, ukończył technikum na 3 Maja, więc teraz uczy się u nas, przychodzi tu do roboty - mówi dziadek o wnuczku. Ten tłumaczy, że miał wybór, ale jednak cały czas ciągnęło go do cukierni.
- Dlaczego? Zawsze mi się tu podobało - mówi. - Jak tu siedziałem z dziadkiem, to zawsze miałem co robić. Jest dla mnie mistrzem cukiernictwa, a do tego bardzo spokojny, cierpliwy. Super jest.
Drugi syn Jerzego i Danuty, 42-letni Artur, nie jest związany z cukiernią, pracuje w oławskim oddziale firmy SAT Sp z o.o. przy ul. Opolskiej. Jego syna Jakuba (13 lat) czasem jednak można spotkać w cukierni.
- Wie pan, u nas praktycznie wszyscy potrafią wszystko zrobić w zakładzie, więc nigdy nie wiadomo, kto ostatecznie jeszcze tu trafi - mówi pani Danuta.
- To dla mnie sama przyjemność mieć przy sobie w pracy ojca i syna jednocześnie - mówi pan Jacek. - Właściwie to przychodzę tutaj i robię, co mam zrobić, trochę jakby to była moja pasja, hobby. Od dziecka to mam w genach.
Z Leokadią Krawczyńską pracuje jej 34-letni syn Piotr.
- Niczego mu nie sugerowałam, wybór należał do niego - mówi - ale też nie bardzo mieliśmy wyjście, bo w którymś momencie cukiernik odszedł. Ostatecznie syn przyszedł do cukierni, żebyśmy go przeszkolili, wcześniej studiował europeistykę.
- Nie żałuję decyzji - mówi Piotr. - Praca jest wymagająca, ale daje satysfakcję. Zawsze miło jest usłyszeć głosy zadowolonych klientów, którzy chętnie do nas wracają.
Piotr ma już własnego syna. To Olek - wnuczek Marka i Leokadii. Ma dopiero parę miesięcy, ale i on już nasiąka rodzinnym biznesem - w końcu z jego punktu widzenia od zawsze mieszka nad cukiernią ojca, dziadka i pradziadka, a z historii dobrze wiemy, jak taka lokalizacja może się skończyć, zwłaszcza w tej rodzinie.
- Będzie ciągłość - cieszy się pan Jerzy. - Czwarte pokolenie przejmuje biznes i wciąż pod tym samym szyldem. Bo to przecież wciąż Krawczyńscy, tylko... coraz młodsi.
Gdy już mam ich wszystkich na zdjęciu przed zakładem, dokładnie w tym samym miejscu, w którym 67 lat temu stał Stefan, pan Jerzy przez chwilę patrzy na to stare zdjęcie, na dłużej milknie, po czym mówi cicho:
- Właściwie to wszystko zawdzięczam jemu.
Trzy pokolenia Krawczyński. Jerzy – syn Stefana, Jacek – wnuk Stefana, Piotr – wnuk Stefana i Tomasz – prawnuk Stefana
autor: Jerzy Kamiński
Napisz komentarz
Komentarze