Ta część miasta przy stacji kolejowej, z charakterystyczną samotną sosną, od dawna była w jakiś sposób niezwykła, a nawet straszna. To tu, poza murami ówczesnego miasta, na początku XIX urządzono cmentarz dla oławskich Żydów, a obok, w tzw. dole trupów, grzebano ofiary zarazy, ciała biedaków czy szczątki ludzkie z oczyszczanych cmentarzy. Dziś to miejsce zostało wchłonięte przez miasto, ale przez lata to były jego peryferie, gdzie już tylko zmarli się gromadzili.
Przyzwyczajeni jesteśmy, że na cmentarzu stąpamy uważnie, szanując to, że pod nogami leżą ciała zmarłych, ich prochy. Odruchowo spuszczamy głowę, wspominając zmarłych, zanim uniesiemy wzrok w niebo. Mało kto zdaje sobie sprawę, że podchodząc do Górki Kowala z dołu, czyli nie od ulicy Cichej, a z trzech pozostałych stron świata, zmarłych mamy na wprost, są pochowani przed nami, na wysokości twarzy. To dziwne uczucie.
Górka Kowala - nad rzeką Oławą, z dala od centrum, fot. Andrzej Dobrucki
Nieświadome niczego dzieci przez lata wykorzystywały Górkę Kowala do zimowych szaleństw na sankach. Bo to najlepsze do tego miejsce. Jest wprawdzie w centrum Oławy wzniesienie na starych wałach przy ul.Pałacowej, gdzie zimą gromadzili się amatorzy sanek, ale gdzież tamtej górce do tej kowalowo-cmentarnej, którą zjeżdżało się dwa razy dłużej, szybciej i dalej! Nawet dziś, gdy śniegu jak na lekarstwo, można tu spotkać małych saneczkarzy.
Człowiek, który dał tej górce obiegową nazwę, urodził się we wrześniu 1917 roku we wsi Wysoczanka niedaleko Stanisławowa. Ojciec Józefa Mąkowskiego był inwalidą wojennym z 1914 roku. Gdy syn skończył 14 lat, posłał go, aby terminował u kowala - trzeba było jakoś zarabiać na życie.
- Byłem mały, najmniejszy ze wszystkich w kuźni, dlatego podkładali mi skrzynki, żebym sięgnął do kowadła. I tak pracowałem z dorosłymi mężczyznami. Uderzaliśmy młotem kolejno... - mówił w lecie 1992 roku Bogusławie Notz, która napisała o nim w "Wiadomościach Oławskich" krótki tekst pod tytułem "Kowal z duszą artysty".
Żeby zostać czeladnikiem, zwykle wystarczyło terminować 3 lata, ale Józek pracował 4-5, bo musiał odrabiać ubezpieczenie i inne opłaty, jakie wniósł za niego kowal.
Potem była praca w fabryce drożdży i rafinerii wódki u niejakiego Liebermanna, fabrykanta i bogacza ze Stanisławowa, o którym głośno było, bo miał ogromny majątek ziemski oraz dobra w Szwajcarii i Palestynie, dokąd latał prywatnym samolotem
Co kowal robił w fabryce drożdży? - Proszę pani, transport był konny, a konie trzeba było kuć, wozy reperować, spawać na tzw. szwajs, czyli bez prądu - tłumaczył pan Józef Bogusławie Notz. - Uczył mnie tego stary austriacki mistrz w 1930 roku. Robiliśmy też różne bryczki i pojazdy do użytku prywatnego fabrykanta, które on potem wywoził do Szwajcarii i Palestyny.
Młody Józef Mąkowski młócił też zboże w majątku swojego pracodawcy.
- Robiło się to maszyną parową - wspominał. - Do żniw wynajmowani byli robotnicy, w tym dużo kobiet. Pracowali w znoju od 6.00 do 18.00 po 12 godzin dziennie za 80 groszy dniówka. Musiałem być na polu już o 4.00 nad ranem, żeby rozpalić ogień i narobić pary na 6.00 rano, kiedy maszyna miała ruszyć. Praca była bardzo ciężka, żniwiarze musieli nadążać za maszyną. Kiedyś w południe poprosili, abym coś zrobił, żeby mieli chwile przerwy. Zatrzymałem maszynę i udałem, że mam uszkodzenie. To trwało 2 godziny, ale nadzorca popędził ludzi do innej roboty.
We wrześniu 1939 roku wziął udział w wojnie obronnej, ale trwało to krótko. Na front pojechał z pełnym warsztatem, miał zestaw do podkuwania koni i do naciągania obręczy. Pod Lwowem trafił do niemieckiej niewoli.
- Jednostką dowodził generał Langier - wspominał Józef w 1992 roku. - Miałem dobry zawód, byłem młody, silny. Kułem konie generałów i nawet mnie nie pilnowali. To ja uciekłem. Żebym to wtedy wiedział! Uciekłem od Niemca, a za 3 dni złapali mnie Ruskie. Wsadzili do więzienia na trzy miesiące. Od Niemca uciekłem, od Ruskiego - nie. Wsadzili w eszelony i wieźli. W Tarnopolu oddzielili oficerów i powieźli pod Smoleńsk. Zginęli potem w Katyniu. A mnie razem z mądrymi ludźmi - lekarzami, nauczycielami, profesorami - wywieźli pod Murmańsk, do łagru. Tam budowaliśmy drewniane miasto. Ludzie ginęli jak muchy od głodu, mrozu do minus siedemdziesięciu i od ciężkiej pracy. Jadłem wtedy owies wybierany ze żłobu koni enkawudzistów. Albo wsadzałem ręce pod pachy konia i tak się ogrzewałem. Przeżyłem straszne 3 lata, aż Anders zaczął formować armię. Wtedy nas puścili. Ale nie miałem siły dojść do wojska i walczyć. Trafiłem do kołchozu i jak już jakoś odzyskałem siły, powoli, piechotą spod Kalinina doszedłem do mojego Stanisławowa.
Pracował w Podkanowie przy budowie warsztatów kolejowych, gdy dostał pismo, aby wejść w struktury podziemnej Armii Krajowej. Z nimi związał się do końca wojny (1943-1944), walczył pod pseudonimem „Staszek”.
Banderowcy, nie mogąc go złapać, zabili z zemsty jego starszego o rok brata. Odbitkę ze wspólnej fotografii, z której patrzą dwie młode, krzepkie i przystojne twarze młodych mężczyzn, przechowywał Józef jak relikwię.
Po wojnie osiadł w Niemilu pod Oławą. Ożenił się z Heleną z Rohatyna (z domu Trost). Pobrali się w Owczarach w 1946 roku. W Niemilu wrócił do pracy w kuźni. W dowodzie osobistym z 1949 roku, wydanym przez Zarząd Gminny w Oleśnicy Małej, a stwierdzającym "tożsamość niżej wymienionej osoby" jest nawet specjalna pieczątka bez ogonka przy literze "A", ale o tym za chwilę:
Pracownia Kowalska
J.MAKOWSKI
Niemil, pow. Oława.
Długo jednak pracownia nie podziałała. Dokładnie ostatniego dnia tego roku Starostwo Powiatowe Oławskie nakazało wstrzymać działalność kuźni, bo drewno, z jakiego zrobiono warsztat, było mocno spróchniałe i budynek groził zawaleniem.
Napisz komentarz
Komentarze