Te trzydzieści dwa lata to jego dzieciństwo, młodość i pierwsze lata dorosłego życia. Tutaj uczył się, skończył szkołę zawodową, wyuczył się zawodu stolarza, podjął pracę, ożenił się moją Matką - Marią Karg.
W niespełna 2 miesiące po moim urodzeniu, w końcu sierpnia 1939 roku, jak inni Polacy, został powołany do wojska i ruszył na front. Ostatnie dni lata 1939 roku to ostatnie dni, gdy widział Kołomyję. Nie było mu dane już nigdy tam wrócić. Jedyne, co zobaczył ze swojego kołomyjskiego dorobku, to meble, które zrobił dla nas, a które Mama w 1945 roku przywiozła do Oławy. Ich solidność i estetyka budziły uznanie nawet po dziesiątkach lat użytkowania. Do dziś mam w domu taboret wykonany przez Ojca, ma już prawie 80 lat, jest cenną pamiątką i nadal pełni funkcje użytkowe.
Ojciec poszedł na front niemiecki, co - jak się potem okazało - dobrze dla niego się skończyło. W stopniu kaprala był dowódcą drużyny "drucików", czyli żołnierzy organizujących łączność telefoniczną. W drugiej połowie września został wzięty do niewoli i skierowany do stalagu. Przebywał w nim kilka miesięcy, a następnie skierowano go do pracy przymusowej w gospodarstwach rolnych na terenie południowo-zachodnich Niemiec. Trwało to około 18 miesięcy. Tam zaczęło mu szwankować zdrowie, gorączkował, kasłał, czuł, że w warunkach, w jakich się znalazł, może się nie wyleczyć. Wtedy zrodziła się myśl o ucieczce i przedostaniu się do Szwajcarii. Do ucieczki namówił jeszcze trzech innych kolegów.
Plan był taki. Dojazd do miejsca pracy z miejsca zakwaterowania prowadził długim odcinkiem przez las. Przejazd odbywał się traktorem z przyczepą, przy czym burty przyczepy były opuszczone po obydwu stronach, a przewożeni siedzieli na podłodze, mając opuszczone nogi poza przyczepą. Pilnował ich jeden uzbrojony wachman. W miejscu, gdzie las był najbardziej gęsty, mieli zeskoczyć na obydwie strony drugi i uciekać w różnych kierunkach, by zminimalizować szansę na celny strzał wartownika.
Nadszedł ustalony dzień. Traktor zbliża się miejsca, gdzie ma nastąpić ucieczka, Ojciec szykuje się do skoku, mijają to miejsce i... nikt nie skacze. Ojciec postanawia, że ucieknie sam i po około trzydziestu metrach za planowanym miejscem ucieczki skacze z przyczepy. Kątem oka widzi, że nikt nie idzie w jego ślady. Po trzech, czterech sekundach słyszy strzały. Na szczęście wartownik chybia, a las jest coraz gęstszy. Biegł przed siebie, jak potem opowiadał, do utraty tchu, ale na tyle uważnie, by obserwować przez gałęzie słońce i kierować się na południe. Zatrzymał się, gdy było już zupełnie ciemno. Postanowił czekać do świtu, gdy znowu będzie mógł przy pomocy słońca określać kierunek dalszej ucieczki. Zgodnie z planem o świcie ruszył dalej. Po pewnym czasie las się skończył, a zaczęły się pola uprawne. Musiał bardzo uważać, by nie zostać zauważonym, a to spowalniało marsz. Około południa, gdy przechodził przez pole ziemniaków, nagle w odległości około 300 metrów zobaczył niemiecki patrol z psem. Natychmiast padł i przywarł do ziemi, żeby nie zostać zauważonym, co w niewysokich pędach ziemniaków nie było łatwe. Nie wiedział, czy żołnierze z patrolu go zauważyli, ale był przeświadczony, że pies go wyczuje i że to już będzie smutny koniec jego drogi do wolności. Leżał bardzo długo bojąc się unieść głowę. Nie wiedział, czy patrol zbliża się, czy oddala, iskierką nadziei było to, że dotąd pies nie szczekał.
Po około półgodzinnym przywieraniu do ziemi odważył się unieść głowę. Nikogo na horyzoncie nie było, więc ruszył dalej, omijając otwarte przestrzenie. Wybierał zakrzaczenia lub uprawy zbożowe. Trwało to do wieczora, potem trochę snu, na szczęście noc była krótka i ciepła, bo to był lipiec. Następny dzień minął bez niebezpiecznych przygód i wieczorem dotarł do Renu, po którym biegła granica niemiecko-szwajcarska. Dobra była pora roku i dnia, żeby pokonać Ren wpław. Zrobił "tobołek" z ubrania i butów, umocował go na głowie, wszedł do wody i zaczął płynąć.
Popełnił jednak dwa błędy. Po pierwsze: nie przyjrzał się dokładnie drugiemu brzegowi po stronie szwajcarskiej, po wtóre: źle ocenił wartkość nurtu Renu, który zniósł go około 200 - 300 metrów dalej niż sądził. Odcinek brzegu, do którego dotarł, był wybetonowany i schodził do wody pod kątem około 30 stopni. Wielokrotne próby wdrapania się na brzeg kończyły się niepowodzeniem, bo gdy pokonał metr lub dwa betonu, ześlizgiwał się i wpadał na powrót do rzeki. Siły go opuszczały, opanowywał strach, że się utopi, ale może ten strach spowodował, że ostatnim wysiłkiem, "gryząc" i drapiąc paznokciami beton, udało mu się wydostać na trawiastą część brzegu. Był kompletnie wyczerpany i nie krył radości, gdy za chwilę zobaczył szwajcarską straż graniczną.
Stan Ojca był na tyle zły, że od razu skierowano go do szpitala, tam zrobiono mu badania, m.in. prześwietlenie płuc. Okazało się, że ma gruźlicę. Wyjaśniła się przyczyna gorączkowania i kasłania, o czym pisałem wcześniej. Natychmiast skierowano go na leczenie do Davos.
Leczenie trwało kilka miesięcy i zakończyło się sukcesem, chorobę opanowano. W tzw. międzyczasie, po potwierdzeniu tożsamości, jako żołnierz został przydzielony do 2. Dywizji Strzelców Pieszych i po opuszczeniu szpitala, a potem sanatorium, został umundurowany i pozostawał na stanie osobowym dywizji, której dowódcą był gen. Bronisław Prugar-Ketling.
Nie znam ówczesnych źródeł dochodów Ojca. Czy był to żołd, czy inne środki? Wiem zaś na pewno, że jego sytuacja materialna była dobra, o czym świadczą zdjęcia z tamtego okresu, przedstawiające mężczyznę bardzo dobrze ubranego, zwiedzającego Szwajcarię, a przede wszystkim pomagającego Mamie i mnie poprzez przesyłanie paczek do Kołomyi, a były to lata 1942 i następne.
W związku z paczkami zapamiętałem dwie zabawne historie. Pierwsza dotyczy misia - pluszaka, którego Ojciec przesłał mi w jednej z paczek. Była to jedyna zabawka, jaką miałem w dzieciństwie. Kilka miesięcy po powrocie Ojca do kraju wyjąłem misia z jakiegoś pudła (miałem już wtedy 11 lat i misiem się nie bawiłem). Ojciec go zobaczył i spytał Mamę, czy dobrze misia "zoperowała". Mama nie wiedziała, o co chodzi, więc Ojciec rozpruł misia i wyjął z jego wnętrza pończochy, które taką drogą chciał przesłać Mamie. Dostała je dopiero po sześciu latach od wysłania.
Innym razem Ojciec wymyślił, by przesłać Mamie skórę na buty. Żeby ją ukryć, okleił dokładnie papierem i zrobił z niej opakowanie paczki, a w liście, który do niej włożył, chcąc zasygnalizować jej zawartość, napisał: "Pani Skórkowska przyniesie Ci buty". Mama odpisała: "Nie znam żadnej Pani Skórkowskiej". Oczywiście opakowanie zostało już dawno wyrzucone. Nie wiem, dlaczego Ojciec stosował tego typu kamuflaże. Albo nie wolno było otrzymywać takich towarów, albo sądził, że paczki mogą zostać okradzione.
Nadszedł rok 1945 - wyjazd mój i Mamy z Kołomyi w nieznane, na Zachód. Kontakt z Ojcem się urwał. Po ostatecznym zamieszkaniu w Oławie, Mama rozpoczęła poszukiwanie Ojca poprzez PCK. Trochę to trwało, ale w końcu udało się i w tym momencie Ojciec musiał podjąć decyzję: czy pozostać w Szwajcarii, a tak uczyniło wielu Polaków, czy wrócić do kraju, nowego, nieznanego. Ostatecznie zdecydował się na powrót, być może pod wpływem decyzji Dowódcy 2. DSP, który też postanowił wrócić do Polski. Ojciec wrócił w październiku 1948 roku. O planowanym powrocie Ojca nie byłem uprzedzony przez Mamę, byłem więc absolutnie zaskoczony.
W październikowy dzień 1948 roku, gdy byłem w Szkole Podstawowej nr 3, do klasy wszedł kierownik szkoły pan Drelichowski. Podszedł do mnie i polecił mi spakować tornister i iść do domu. Pytam: "Dlaczego"? On na to: "Wrócił twój ojciec". Ja: "Mój Ojciec jest daleko, nawet nie wiem dokładnie gdzie". Kierownik: "Ojciec twój czeka przed szkołą". Ugięły się pode mną nogi, wychodzę i widzę: przed wejściem stoi Mama, obok elegancki Pan i cztery walizki. Mama powiedziała: "To jest twój Tata". Zupełnie nie pamiętam, co powiedziałem, ale pamiętam, co powiedział Ojciec: "Jak on biednie ubrany".
Potem jednak mnie nie rozpieszczał, nigdy nie miałem modnych ubrań, a wtedy było to już także dla chłopców dosyć ważne.
Po pewnym czasie Ojciec podjął pracę jako kierownik transportu w ówczesnej wytwórni klejów w Oławie. Praca ta była mocno kłopotliwa, bo często w niedzielę przychodziły transporty surowców koleją i Ojciec musiał chodzić po domach podległych pracowników, ściągać ich do pracy, by rozładować wagon.
Minęły ze trzy lata, Ojciec zmienił pracę, przeniósł się do Miejskiego Przedsiębiorstwa Remontowo-Budowlanego, w którym pracował początkowo jako magazynier, a następnie wrócił do zawodu stolarza budowlanego, choć był wyuczonym stolarzem meblowym.
Przeżycia czasu wojny, pobyt w niewoli i praca przymusowa w Niemczech nie pozostały jednak bez śladu. W 1956 roku zachorował poważnie na serce i musiał przejść na rentę. Nigdy już nie wrócił do pełni sił. Jego kolega z byłej pracy, też stolarz z Kołomyi w 1958 roku, odwiedził to miasto, opowiadał o nim, a Ojciec ubolewał, że ze względu na stan zdrowia nie może odwiedzić rodzinnej Kołomyi. Ostatecznie choroba zmogła go w styczniu 1972 roku. Zmarł mając 64 lata. Pochowany jest na cmentarzu komunalnym w Oławie przy ul. Zwierzynieckiej.
Zygmunt Piskozub, syn fot. arch. rodzinne
Napisz komentarz
Komentarze