Oława Legenda
Ale zaraz zaraz, co mają wspólnego Oława, Budka Suflera i przysłowiowy kac morderca? Odpowiedź na to pytanie poznamy, gdy przyjrzymy się bliżej historii zespołu.
Pamiętna trasa wrocławska
Był rok 1976. W branży funkcjonowały liczne porady życiowe i zawodowe. "Bez gazu nie ma dżazu" - znana maksyma, która mówi o tym, że jak muzyk napije się wódeczki, to przepięknie gra oraz śpiewa. Występ w takim stanie musi się udać - innej opcji nie ma. Budka Suflera grała wtedy tzw. trasę wrocławską. Kilkadziesiąt koncertów. W każdym współuczestniczył zespół Test, z wokalistą Wojciechem Gąsowskim na czele. Tomasz Zeliszewski z Budki i perkusista Testu trzymali się razem. Wszystkie występy traktowali według zasady "zbożna praca popłaca, a wódeczka jest do dupy". Do czasu.
Pod koniec trasy był bankiet. - Hotel, gorzała, obie kapele godnie świętowały zakończenie trasy - wspominał Zeliszewski w rozmowie z naszą gazetą w 2006 roku. - Miałem wtedy 19 lat. Mniej więcej do szóstej rano piłem, wyłem, tańcowałem, wygadywałem brednie oraz wyczyniałem wszystkie brewerie przynależne takim imprezom. Ale najgorsze miało dopiero nadejść!
Tomasz Zeliszewski podczas koncertu w Oławie
No i nadeszło, o 9.00 przyszła do pokoju hotelowego zadowolona pani organizator. Oświadczyła, że dorobiła dwa koncerty w Oławie - dla wojsk radzieckich. Pierwszy o godz. 11.00. - Dramat! Techniczny Grzesio usiłował mnie reanimować. Skoczył na mnie śpiącego i złamał mi dwa żebra. Potem wrzucił mnie do wanny i poparzył wrzącą wodą. Jakoś wstałem. Po wiaderku kawy z dużą ilością soli porzygałem się od razu. Drobiazg. Bąble po oparzeniu wcale mnie nie bolały. Dotarło do mnie najgorsze. Trzeba grać! To, co się działo na scenie, trochę pamiętam, trochę znam z opowiadań. Grzesio pomógł mi wejść na scenę i posadził za bębnami, wio! To było straszne! I strasznie śmieszne. Zaprzeczające wszystkim kanonom muzycznym, ogólnoludzkim i dobrego wychowania. Żadne gaduły nie zmienią faktu, że to było moje Waterloo. Ale były i pozytywy. Kuracja wstrząsowa sprawiła, że nigdy potem nie pomyślałem nawet o "gazie i dżazie" przed koncertem. Historia stała się głośna i - choć nie wynalazłem prochu - do dziś w branży muzycznej funkcjonuje powiedzenie: "Każdy ma swoją Oławę". Teraz już wiem, że człowiek jest głupi, dopóki się nie nauczy. Obecnie przewidziałbym taką historię. Wtedy byłem młody i potrzebowałem nauki.
Dni Koguta, internet i wpadka
Przed oławskim koncertem wchodzę do namiotu Budki.
- Mogę prosić o chwilę rozmowy dla lokalnej prasy? - pytam.
- Pewnie, a która godzina? - odpowiada przebierający się Krzysztof Cugowski.
- 20:40.
- OK, niech pan siada.
Naprzeciwko mnie Tomasz Zeliszewski. Nie mogę więc zacząć inaczej:
- Panie Tomaszu, to prawda, że każdy ma swoją Oławę?
- Pewnie, że tak, ale to było 40 lat temu. Był taki przypadek, musieliśmy zagrać dodatkowy koncert dla wojska radzieckiego. Historia dość ekscentryczna, ale skoro pan o tym wspomina, to myślę, że doskonale wie, co tam się wydarzyło. Dużo by teraz opowiadać, lepiej porozmawiać o aktualniejszych kwestiach.
Zgadza się, historia była mi znana i chciałem tylko sprawdzić czy ją pamiętają. Zeliszewski wychodzi z namiotu, zaczynam więc rozmowę z Krzysztofem Cugowskim.
- Jak to jest powiedzieć koniec po 40 latach?
- W życiu tak już jest, że coś się zaczyna, a potem się kończy. Innego wyjścia nie ma, ten moment musiał kiedyś nadejść. Czy to będzie teraz, czy byłoby za parę lat, nie ma żadnego znaczenia. Tak musiało po prostu być.
- Jesteście gotowi?
- Nie wiem, bo się jakoś specjalnie nie przygotowujemy. To nie będzie tak, że nagle znikniemy. Każdy będzie coś robił. Nie uciekamy od muzyki, nie będziemy sztywno czekać w domu na śmierć. Kończymy działalność zespołu, ale nie znikamy.
- Macie dość?
- Nie, ale znamy różne przykłady innego kończenia kariery. My mamy na to swój pomysł, jesteśmy bardzo sprawni scenicznie i tak chcemy być zapamiętani. Nie chcemy schodzić ze sceny jako stare dziadki z łamiącymi głosami.
- Twierdzi pan, że jesteście w szczycie formy.
- To prawda, jest dużo lepiej niż np. 30 lat temu. To idealny moment, żeby powiedzieć koniec.
- Nie podoba wam się, jak internet wpływa na branże muzyczną. Płyty można ściągnąć. Muzycy czasami udostępniają je za darmo, krążki różnie się sprzedają. Boicie się, że to nie jest miejsce dla was?
- A to jest OK? My się nie boimy, bo w naszym wieku i przy naszym doświadczeniu nic nam nie grozi, ale to, co się dzieje w internecie, to inna kwestia. Zdania są różne. Ja uważam, że tak być nie powinno. Są pewne zasady i należy ich przestrzegać. Kradzież jest przestępstwem i tego się nie powinno tolerować.
- Wczoraj w Oławie grał młody artysta Dawid Podsiadło. Jego płytę można w całości przesłuchać na YouTube, mimo to krążek sprzedał się w 120 tys. egzemplarzy.
- To świetny wynik, który pokazuje, że taką drogą też można. Kiedy my wydawaliśmy swoją ostatnią płytę, nie było takich zwyczajów, jak udostępnianie jej za darmo. Teraz pewnie też byśmy tego nie zrobili, bo to nie w naszym stylu. Podążamy zupełnie inną ścieżką. Oczywiście, śledzimy internet, ale mamy na jego temat swoje zdanie, którego będziemy się trzymać.
- W jednym z wywiadów powiedział pan, że po czterdziestu latach nie możecie liczyć na dobrą emeryturę.
- Które z tych czterdziestu lat wspominacie najlepiej?
- Każda dekada była inna, miała swoje wady i zalety. Wybranie najlepszej byłoby bardzo trudne. Zawsze były bardzo dobre momenty, przeplatane słabszymi. Na pewno świetnie wspominamy początek naszego grania - wielki sukces, który na nas spłynął.
- Jest szansa, że wrócicie?
- Szansa jest zawsze. Dziś gramy, jutro nie, ale kto wie, co będzie pojutrze? Wszystko się może zdarzyć.
- Na koniec wrócę do internetu. Gdy w YouTube wpiszemy "Krzysztof Cugowski", jako pierwsza pokaże nam się wpadka z Opola. Taki stary wyga naprawdę może zapomnieć tekstu piosenki, którą zna pół Polski?
- No widzi pan, skoro moja wpadka z tekstem jest najważniejszą rzeczą w internecie, to życzę zdrowia. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że idziemy swoją dobrą drogą.
Tekst i fot.: Kamil Tysa
Napisz komentarz
Komentarze