Oława
- To już piąty raz, kiedy w Oławie zakwitnie pole nadziei. Jak będzie wyglądało to święto?
- Chcemy zaprosić wszystkich, którym leży na sercu los ciężko chorych i cierpiących. W piątek 11 kwietnia, o godzinie 11.00, odbędzie się "Żonkilowy marsz nadziei". Przejdziemy przez Rynek. Zaprosiliśmy też delegacje ze szkół. Dobrze byłoby przyjść z żonkilem, ale nie mamy pewności, czy kwiaty do tego czasu zakwitną. Jeśli ich nie będzie, to zapraszamy z otwartym sercem i uśmiechem. Przyjść może każdy. Hymnem marszu będzie piosenka zespołu 2+1 "Chodź, pomaluj mój świat". W niedzielę odbędą się koncerty (szczegóły na plakacie zamieszczonym poniżej).
- Hospicjum, nowotwór, ból i cierpienie - te słowa nie kojarzą się dobrze, ale akcja "Pola nadziei" pozwala spojrzeć na to z nieco innej strony.
- Chcemy wyśpiewać radość życia, bo w hospicjum jest najwięcej pracy przy życiu, a nie przy odchodzeniu. Dbamy o życie do samego końca, bo jest go bardzo dużo i przebiega intensywnie.
- Ilu macie podopiecznych?
- Każdego roku zgłasza się ponad 300 nowych pacjentów. To bardzo dużo. W jednym momencie pod naszą opieką jest około 120-130 osób. Później następuje wymiana, bo cześć odchodzi.
- Czy wystarcza wam rąk do pracy? To przecież wielkie zaangażowanie i ogrom obowiązków.
- Rzeczywiście, to jest wyzwanie, nie tylko ilościowe, jeżeli chodzi o pracowników, ale również jakościowe. Chodzi o profesjonalizm wykonywania tej pracy - potrzeby pacjentów są przeogromne i tak naprawdę obejmują kilka stref.
- Jakich?
- Fizyczną - czyli ból i inne objawy ze strony ciała, które trzeba opanować. Drugim obszarem są potrzeby pielęgnacyjne. Większość pacjentów pod koniec bytowania wymaga niemal całodobowej opieki. Tu muszą być pielęgniarki, które edukują rodzinę. Uczą wszystkiego - jak kąpać w łóżku, zmieniać pampersy, karmić, przygotować na wszystko, co wymaga poświecenia. Trzeci obszar to rehabilitacja, np. obrzęki, które trzeba rozmasować. Kolejnym elementem jest pomoc psychologa. On ma rzeczywiście dużo pracy. Obejmuje opieką nie tylko pacjenta.
- Kilka lat temu pisaliśmy o mieszkance, która miała ciężko chorego męża. Była niezwykle wdzięczna z pomoc, którą otrzymała od hospicjum, ale szczególną uwagę zwróciła na to, że w trudnych chwilach miała z kim porozmawiać. Tak po prostu, po ludzku, o zwykłych sprawach.
- Bardzo ważne jest wsparcie, udzielane rodzinom i opiekunom. Przecież oni przejmują rolę, którą wcześniej pełnił chory. Jeśli to jest ojciec, który utrzymywał rodzinę, to żona i dzieci muszą sobie poradzić finansowo, a do tego zapanować nad rzeczami, które do tej pory robił mężczyzna. Jeśli zachoruje matka, ojciec musi przejąć kuchnię, porządki itd. Wszyscy na nowo muszą opanować nie tylko sferę emocjonalną i psychiczną, ale też socjalną i przejąć obowiązki rodzinne, które też są sporym obciążeniem. Do tego dochodzą wydatki na leki i opatrunki, a one nie są małe. To wszystko stanowi obciążenie i bez pomocy psychologa ciężko jest prowadzić taką sytuację. Nam nawet trudno rozmawiać. Czujemy te emocje, wychodzimy po takich wizytach bardzo zmęczeni.
- Czy w takiej pracy można wrócić do swojego, codziennego życia? To chyba nie jest łatwe? Trzeba być wyjątkowo odpornym psychicznie.
- To zależy od osoby. Staramy się i robimy wszystko, żeby profilaktycznie zapobiegać zespołowi wypalenia zawodowego. Nie zawsze jest tak, że uda się wrócić do domu i zamknąć za sobą "klamkę pracy". Tym bardziej, że jesteśmy zobligowani do czuwania pod telefonem cały czas, specjalnie dla tych pacjentów. To wymaga trudnej, ale koniecznej stałej gotowości do interwencji. Zdarzają się okresy gorsze i lepsze, jak w każdej pracy. Jeśli dany pracownik przyszedłby i powiedział, że potrzebuje dłużej odpocząć, bo jest mu ciężko, to ma pełne poparcie. Staramy się zwracać na to uwagę, bo praca jest trudna psychicznie, wyczerpująca i obciążająca emocjonalnie.
- Kto może się zwrócić do was o pomoc? Mamy przykład kobiety, której mąż ma złamany kręgosłup, ona została bez pracy i sama opiekuje się chorym. Czy ktoś taki ma szansę trafić pod wasze skrzydła?
- Listę chorób, co do których możemy podjąć opiekę, wyznacza NFZ. Nie zależy to w żadnej mierze od hospicjum, czy lekarza. Nie zależy to też od rzeczywistej potrzeby pacjenta. Rzeczywiste potrzeby na taką opiekę są szersze niż to, co wyznacza nam Narodowy Fundusz Zdrowia. Uważam, że przykład, podany przez panią, po części, ale mógłby się kwalifikować (niestety, tak nie jest). Przynajmniej przez pierwsze tygodnie, żeby odciążyć taką rodzinę i nauczyć, jak postępować. Później już taką wyedukowaną rodzinę z poczuciem bezpieczeństwa, co robić w tak dramatycznej sytuacji, można wypuścić na szeroką wodę. Inna sytuacja, gdzie pacjenci proszą, a my nie możemy do nich dotrzeć, są stany po udarach. Chcielibyśmy, a nie możemy... Mamy wszelkie środki ku temu, żeby taką rehabilitację prowadzić, bo posiadamy odpowiedni sprzęt, umiejętności i pielęgniarki.
- NFZ ogranicza wam działalność?
- W pewnym sensie, ale ma swoje obliczenia i wytyczne, na temat których trudno mi się wypowiadać. Natomiast naszym zadaniem jest pomóc przynajmniej tym, którym możemy. Są to chorzy na nowotwory, w zaawansowanym stadium lub we wczesnym, jeśli choroba daje już przykre objawy. Zdarza się tak, że nowotwór nie jest rozwinięty, ale znajduje się w takim miejscu, że powoduje ogromne bóle. Wówczas hospicjum domowe jest bardzo dobrą alternatywą dla takiego pacjenta. Inna grupa pacjentów, do których możemy dotrzeć, to pacjenci z odleżynami.
- Jeśli taki pacjent ze złamanym kręgosłupem ma odleżyny, to możecie mu pomóc?
- Jeżeli tworzą się odleżyny u pacjentów przewlekłych, to wtedy niezależnie, czy ten ktoś ma złamany kręgosłup, czy stan po udarze mózgu, czy demencję, NFZ pozwala nam pomagać, i to jest bardzo dobra wiadomość. Często pytamy o odleżyny i ludzie się dziwią, ale po prostu szukamy ścieżki, jak pomóc. Najważniejsze, że oprócz chorych na nowotwory możemy przyjąć tych z odleżynami.
- Czy taka pomoc jest bezpłatna i gdzie się po nią zwrócić?
- Warunkiem przyjęcia do bezpłatnej opieki jest skierowanie od lekarza ubezpieczenia społecznego. Najczęściej to lekarz rodzinny. Trzeba dostarczyć kserokopie dokumentów medycznych, potwierdzające obecność danego schorzenia i pisemną zgodę pacjenta na objęcie opieką. Te dokumenty przyjmujemy przy placu Piastów 6, w biurze Caritas. Gdy rodzina nie może przyjść, odbieramy takie skierowanie z domu.
- Przez siedem lat pracy utkwiła panu w pamięci jakaś szczególna historia?
- Takich sytuacji było bardzo dużo. Można powiedzieć, że każde spotkanie z rodziną i pacjentem jest szczególne, jest zupełnie nową i inną historią. Są takie, które zapamiętuję, bo są wyjątkowo piękne i polegają na dobrej współpracy z rodziną. Najlepiej i najintensywniej pamiętam te sytuacje, kiedy rodziny są pogodzone z losem. Kiedy nie przetrzymują takiej ogromnej nadziei na to, że jeszcze wyleczymy danego pacjenta. Jeśli ten element akceptacji nie występuje, to jest bardzo trudno.
- Tak, ale przecież nadzieję trzeba mieć do końca...
- To prawda. Cuda się zdarzają i sytuacje niewyjaśnione medycznie też. Czasami mówimy o tym rodzinom, ale szczególnie dobrze współpracowało mi się wtedy, gdy obie strony - czyli personel, rodzina i pacjent rozumieli sytuację w jednakowy sposób. Mogliśmy używać wspólnego języka, a nie uważać na każde słowo. Jeśli pacjent do końca nie wie, co mu jest, albo ma oczekiwania, że go wyleczymy, bo rodzina chroni go przed prawdą, to są bardzo trudne sytuacje.
- Zdarza się, że rodzina chorego zabrania wam mówić, że jesteście z hospicjum?
- Tak. Słyszymy "proszę robić swoje, ale nie mówcie, skąd jesteście". Prawnie i etycznie jesteśmy zobowiązani, aby mówić choremu prawdę, szczególnie gdy o to pyta. Co innego, gdy ktoś ma depresję, wtedy podchodzi się do tego inaczej i tak nie obciąża. Jeśli jednak ktoś chce wiedzieć, nie możemy sprostać wymaganiom rodziny i ukrywać prawdy.
- Powiedział pan, że cuda się zdarzają. Czy w oławskim hospicjum coś takiego miało miejsce?
- Opowiem przykład pełen nadziei. Opiekowaliśmy się panią Janiną z Oławy, chorą na raka piersi. Towarzyszyła nam od początku istnienia hospicjum. Przyszła z rozsianym procesem nowotworowym do kości, do narządów. Rokowania były niezbyt długie. Okazało się inaczej. Przez cały ten okres (zmarła w 2013) byliśmy razem i trzymała się świetnie. Wyliczyliśmy, że od momentu pierwszego rozpoznania nowotworu minęło 25 lat! To pokazuje, że zawsze jest nadzieja i nie można myśleć, że to już wkrótce, że to zaraz. Niekoniecznie. Pani Janina długo żyła z tą chorobą. Zaprzyjaźniliśmy się, na każdej wizycie była herbata owocowa, czekolada i opowieści o kocie, który był traktowany, jak domownik. Rozmawialiśmy na wszystkie tematy. Po prostu zżyliśmy się. Odejście pani Janiny było trudnym doświadczeniem dla wszystkich pracowników. Pani Janina jest symbolem nadziei. Pomimo cierpienia, jakie znosiła, była bardzo pogodna. Szczególnie wspominam również małego Antka. Wnuka, który pomagał opiekować się dziadkiem. Obecność dziecka w takich chwilach ma szczególną wartość, bo wnosi nadzieję i życie. Dziecko aż tak bardzo nie myśli o przyszłości i nie umie się tak mocno smucić. Żyje bardziej teraźniejszością w tej opiece, a to jest potrzebne, żeby nauczyć się cieszyć z tego dnia tu i teraz. Dzieci świetnie to potrafią. Mniej kombinują, mniej myślą i kalkują. W tym tkwi ich siła. Szczerze? Dla mnie to duża pomoc. Lubię obecność dzieci, lubię z nimi porozmawiać. Kiedy wychodzę z takiej wizyty, mam dużo sił i energii, nawet kiedy sytuacja zdrowotna w domu tego dziecka jest ciężka. W tym roku jeździliśmy z warsztatami do szkół i spotkaliśmy naszego Antka. Wzięliśmy go na środek i poprosiliśmy, żeby opowiedział, jak opiekował się dziadkiem.
Rozmawiała Agnieszka Herba
Napisz komentarz
Komentarze