- Przed dwoma laty opublikowaliśmy wspomnienia Zdzisława Nowaka, dyrektora KS "Moto-Jelcz" Oława, w latach 1963 - 1987. Mówi tam o panu, jako o wielkim orędowniku sportu w Jelczańskich Zakładach Samochodowych. To w dużym stopniu dzięki panu powstał ten klub, który ponad ćwierć wieku, był chlubą Oławy i Jelcza...
- Prawdą jest, że byłem w gronie ludzi, którzy tworzyli "Moto-Jelcz" od podstaw. Powstał on w lutym 1961 roku, jako efekt fuzji dwóch dotąd odrębnych klubów sportowych - jelczańskiego "Moto" i oławskiej "Olavii". W Jelczu, który był wtedy samodzielną miejscowością, jeszcze niepołączoną z Laskowicami, istniały Jelczańskie Zakłady Samochodowe. W tej fabryce pracowałem wtedy już prawie 10 lat, stopniowo na coraz wyższych i coraz bardziej odpowiedzialnych stanowiskach. Równolegle działałem tam w obszarze społecznym, niezwiązanym z podstawową funkcją fabryki, czyli produkcją autobusów i samochodów ciężarowych. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych JZS dynamicznie się rozwijały, rosła produkcja i zatrudniano coraz więcej pracowników. Naturalną rzeczą stało się zagospodarowanie robotnikom i kadrze inżynierskiej wolnego czasu. Już w połowie lat pięćdziesiątych utworzono przy fabryce drużyny piłki nożnej i siatkówki. Powstała też sekcja bokserska, bo boks w tamtych latach był bardzo popularną dyscypliną sportową w Polsce. Wszystkie sekcje działały najpierw w ramach klubu "Kolejarz" Jelcz, którego nazwa wynikała z resortowego przyporządkowania naszej fabryki. Początki były jednak trudne. Piłkarze trenowali i grali w pobliskich Laskowicach. Zaczęli rozgrywki od najniższej klasy "D" i nie cieszyli się zbytnią popularnością, bo mieli kiepskie wyniki. Podobnie było z siatkarzami i bokserami. Nowym impulsem było założenie w 1959 roku sekcji motorowej, która na starcie miała samodzielną nazwę "Metalowiec", ale dość szybko weszła w skład równolegle utworzonego wówczas Klubu Sportowego "Moto" Jelcz. Inicjatorem i głównym twórcą sekcji motorowej, skupiającej motocyklistów-rajdowców, był inżynier Jan Dembowski, któremu trochę pomagałem. Blisko fabryki, od strony Łęgu, organizowaliśmy zawody motocrossowe, które cieszyły się bardzo dużym zainteresowaniem okolicznych mieszkańców oraz pracowników JZS. Trasa była wytyczana między betonowymi fragmentami fundamentów hali, której nie zdążyli zbudować Niemcy. W latach sześćdziesiątych crossowcy byli dość długo samodzielną sekcją MKS "Moto-Jelcz" Oława. Organizowaliśmy zawody na błoniach, między oławskim stadionem, a ogrodami działkowymi - w miejscu, gdzie dzisiaj jest część osiedla Chrobrego.
- Działając w sekcji motorowej jelczańskiego klubu, zdobył pan pewne doświadczenie, które później procentowało w MKS "Moto-Jelcz" Oława...
- Inspiracją do mojej działalności sportowej nie był jakiś nakaz partyjny, czy inny - rządowy albo związkowy, co było wtedy rzeczą naturalną w wielu dziedzinach życia. To wynikało z mojego zainteresowania sportem od najmłodszych lat. Ono trwa do dziś, na czym często cierpi moja żona, bo trudno mnie oderwać od telewizora. Namiętnie śledzę bowiem transmisje sportowe, i to z różnych dyscyplin. Na szczęście mamy w domu dwa telewizory (śmiech).
Od wczesnej młodości interesowałem sie sportem szybowcowym. W 1949 roku ukończyłem Szkołę Szybowcową w Rzadkowie koło Chodzieży, uzyskując uprawnienia pilota szybowcowego. W tym samym roku zaliczyłem kurs spadochronowy. Szkolenie odbywałem w ramach organizacji "Służba Polsce", jako przygotowanie do służby w lotnictwie wojskowym. Nie zostałem jednak przyjęty do wojska, z tzw. "względów klasowych", gdyż ojciec był przed wojną kierownikiem szkoły. Może i dobrze, że tak się stało, bo kolega z klasy, który się zakwalifikował, zginął później podczas ćwiczebnego lotu. Pozostało mi z tego okresu amatorskie latanie w Aeroklubie Wrocławskim. Uprawiałem też dość namiętnie narciarstwo, brałem udział w różnych zawodach i rajdach, za co uhonorowano mnie złotą Górską Odznaką Narciarską. W czasie nauki w Liceum Komunikacyjnym, w latach 1949 -1952, grałem w koszykówkę w "Kolejarzu" Wrocław. W sekcji motorowej KS "Moto" Jelcz nie byłem wyłącznie działaczem, ale także czynnym zawodnikiem. Uzyskałem licencję w klasie "Junior". Od razu dodam, że ta kategoria nie wynikała z wieku sportowca, tylko ze stopnia posiadanych umiejętności i liczby startów w zawodach. Uzyskałem także licencję arbitra sportów motorowych PZMot. i sędziowałem szereg imprez motocrossowych oraz żużlowych. Wracając do tego, jak funkcjonowała sekcja motorowa przy klubie fabrycznym, to oczywiście podstawowym problemem były pieniądze, potrzebne na jej działalność. Szefem Wydziału Komunikacji we wrocławskiej Wojewódzkiej Radzie Narodowej był wtedy Antoni Łakomy, wcześniej pierwszy kierownik działu transportu w JZS. Wykorzystaliśmy tę znajomość i uzyskaliśmy zezwolenie na prowadzenie szkoleń kierowców oraz kursów na prawo jazdy. Uzyskiwane z tego pieniądze przekazywaliśmy na działalność sekcji. Tak było oczywiście na początku, bo później, gdy sekcja działała w MKS "Moto-Jelcz" Oława, system jej finansowania był zupełnie inny...
- Zanim o tym porozmawiamy, proszę opowiedzieć, jak pan trafił do Jelczańskich Zakładów Samochodowych.
- To długa i momentami bardzo dramatyczna historia. Od chwili urodzenia w roku 1931, do 1939 mieszkałem z rodzicami w Ostrzeszowie, małym wielkopolskim miasteczku, oddalonym od Wrocławia o niespełna 100 km. We wrześniu 1939, gdy wybuchła II wojna światowa, bardzo szybko wkroczyły tam wojska niemieckie, bo od granicy dzieliło nas zaledwie 16 km. Ostrzeszów, jak i cała Wielkopolska, został wcielony do hitlerowskiej Rzeszy. Był częścią dzielnicy "Reichsgau Posen", potem przemianowanej na "Warthegau", czyli "Kraj Warty". Zgodnie z obowiązującym na tym terenie przymusem pracy dla chłopców od 12 lat, w 1943 roku skierowano mnie do ostrzeszowskiej kasy oszczędności, gdzie byłem gońcem. Zamiast do szkoły, chodziłem więc do pracy. Jako Polak byłem pozbawiony prawa do nauki od chwili wybuchu wojny. W czerwcu 1944 roku Niemcy przeprowadzili w Ostrzeszowie dużą akcję wysiedleńczą, usuwając z miasta prawie wszystkie polskie rodziny. Mieliśmy raptem 10 minut na opuszczenie mieszkania. Mogliśmy zabrać ze sobą tylko tyle rzeczy, ile unieśliśmy w ręce. Już wcześniej w podobnych okolicznościach przeniesiono nas z komfortowego mieszkania do małego i wilgotnego lokalu na poddaszu. Wtedy po raz pierwszy straciliśmy sporo cennych pamiątek rodzinnych. Teraz to się powtórzyło. Dalsze nasze losy, to transport kolejowy do obozu przejściowego w Łodzi i dalej do Dachau oraz do Augsburga. A stamtąd powrót bliżej Polski, do ówczesnego Breslau, czyli dzisiejszego Wrocławia. Od 1941 roku przebywała tam moja najstarsza siostra Felicyta. Działała w polskiej organizacji niepodległościowej "Olimp" i w 1942 została aresztowana przez gestapo. Zwolniono ją po wielu miesiącach śledztwa. Pracowała później jako służąca u jednego z esesmanów, który to śledztwo prowadził. Wyjechała wraz z nim do Czarnkowa Wielkopolskiego, bo któregoś dnia tam go właśnie przeniesiono służbowo.
- Znalazł się więc pan we Wrocławiu, wtedy jeszcze w Breslau, pod koniec działań wojennych...
- To było latem 1944 roku. Wtedy rzeczywiście wydawało się, że koniec wojny jest tuż tuż, bo na wschodzie Armia Radziecka podeszła pod Wisłę, a na zachodzie wojska alianckie wylądowały w Normandii i stopniowo posuwały się w głąb kontynentu europejskiego. Pamiętamy jednak, że gdy w sierpniu wybuchło Powstanie Warszawskie, Stalin wstrzymał ofensywę na wchodzie i na koniec wojny musieliśmy czekać jeszcze prawie cały rok. Spędziłem ten czas z rodziną w Breslau, najpierw bez ojca, który jeszcze w Augsburgu na dworcu kolejowym miał zatarg z esesmanami i został tam aresztowany, oraz bez siostry Felicyty. Pod koniec działań wojennych byliśmy już jednak wszyscy razem, w samym środku "Festung Breslau", broniącej się dłużej niż Berlin, bo do 5 maja 1945. W Breslau pracowałem początkowo jako obieracz ziemniaków, w kuchni szpitala "Bethezda" przy Gustav Freitagstrasse (dziś ulica Dyrekcyjna, do niedawna funkcjonowała tam klinika ginekologiczna Akademii Medycznej). Potem, gdy dotarł do nas tato, wraz z nim pracowałem w firmie drogeryjnej "Boger" przy Alsenstrasse (obecnie ulica Czarneckiego). Zbijaliśmy tam skrzynki, w które pakowano proszek przeciw wszawicy i wysyłano na front, dla żołnierzy niemieckich. Dramatyczne przeżycia moje i mojej rodziny w oblężonym Wrocławiu, opisałem szeroko we wspomnieniach, zatytułowanych "Festung Breslau - gdy dzieciom kazano być dorosłymi". Ukazały się w wydawnictwie mojej parafii, pw. "Królowej Pokoju", oraz w publikacji Towarzystwa Miłośników Wrocławia pt. "Niewolnicy w Breslau, wolni we Wrocławiu", zawierającej wspomnienia byłych robotników przymusowych w III Rzeszy. Często do nich wracam, bo jako aktywny działacz i członek zarządu wrocławskiego oddziału Klubu Ludzi ze Znakiem "P", jestem zapraszany do szkół, gdzie wygłaszam prelekcje dla młodzieży. Kilka razy brałem też udział w nagraniach audycji publicystycznych bądź filmów dokumentalnych, wyprodukowanych przez wrocławski oddział Telewizji Polskiej. Pomagałem także ekipie niemieckiej telewizji lokalnej MDR z Lipska, która realizowała we Wrocławiu film dokumentalny pt. "Kat Wrocławia - Dolnośląski Gauleiter Karl Hanke".
- Z końcowego fragmentu wspomnień o "Festung Breslau" możemy się dowiedzieć, że w mieście, do którego Jerzy Podlak przybył nie z własnej woli, i w którym jego rodzina doznała wielu upokorzeń, zaraz po wojnie młody chłopak z Ostrzeszowa rozpoczął pogoń za straconym dzieciństwem...
- Zacząłem od nauki w gimnazjum, chociaż nie miałem odpowiedniego przygotowania, bo nie zaliczyłem szkoły powszechnej. Ale nadrabiałem tym, że w czasie okupacji czytałem sporo książek. Lekcji matematyki udzielała mi siostra. Z dużym trudem skończyłem gimnazjum i zacząłem naukę w Liceum Komunikacyjnym. Po skończeniu wydziału mechanicznego w tej szkole, jako dyplomowany technik-mechanik, ze specjalnością "budowa pojazdów", otrzymałem nakaz pracy i tak 1 lipca 1952 roku wylądowałem w Jelczańskich Zakładach Samochodowych...
- Swoje zawodowe losy w tej fabryce, które trwały blisko 28 lat, opisał pan szeroko i dokładnie w niedawno wydanej książce "Historia JZS Jelcz - Zapisy wspomnień", którą przygotowali Jan Dalgiewicz i Wojciech Połomski...
- Tak. Nie chciałbym się więc tutaj powtarzać, bo większość czytelników "Gazety Powiatowej" zapewne dobrze zna to wydawnictwo. Przypomnę więc tylko, że zacząłem pracę w JZS, jako technik planowania, w Dziale Przygotowania Produkcji Zakładu Naprawy Samochodów. Niedobór kadr w owym czasie stwarzał możliwość szybkiego awansu. W wieku 21 lat, 1 lutego 1953, zostałem mistrzem Oddziału Silnikowego ZNS. Rok później przeniesiono mnie na stanowisko inżyniera ds. wynalazczości i kierownika takiej komórki w ZNS. Potem był Dział Dyspozytorni Produkcji, a od 1 stycznia 1955 kierowałem Wydziałem Blacharskim w Zakładzie Budowy Nadwozi Samochodowych. Miałem wówczas 24 lata i był to początek mojej nieprzerwanej pracy w pionie produkcji JZS. Po tym, jak wydźwignąłem z marazmu wydział, zajmujący się produkcją wozów pożarniczych, we wrześniu 1964 objąłem funkcję kierownika prototypowni, a w listopadzie 1965 - kierownika W-6, czyli Wydziału Budowy Autobusów. Dzięki możliwościom, stwarzanym przez ówczesną dyrekcję fabryki, a szczególnie przez naczelnego, Feliksa Otachla, mimo pracy w bezpośrednim nadzorze produkcji, zdołałem w latach 1962 -1967 ukończyć studia wieczorowe na Wydziale Mechanicznym Politechniki Wrocławskiej, uzyskując tam dyplom inżyniera. Ukończyłem również Studium o Pracy na Wydziale Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego oraz Studium Ekonomiczne przy Wyższej Szkole Ekonomicznej w Katowicach.
- Nowy dynamiczny rozwój fabryki, a także pobliskiej Oławy oraz Klubu Sportowego "Moto-Jelcz" Oława, to już tzw. "czasy gierkowskie" i współpraca z francuskim "Berlietem" oraz austriackim "Steyerem"...
- To prawda, chociaż walka o zachodnie licencje na produkcję nowych autobusów oraz samochodów ciężarowych, to jeszcze okres rządów Władysława Gomułki, czyli koniec lat sześćdziesiątych. Fabryką jelczańską kierował wtedy inż. Jan Strzelbicki. To on na początku 1969 roku wydelegował mnie do Paryża na stypendium, gdzie poznałem nowoczesne metody kierowania oraz organizację pracy w fabryce, na wzór zachodni, kapitalistyczny. 1 marca 1971 powołano mnie na stanowisko zastępcy dyrektora JZS ds. produkcji. Tak się zaczął najtrudniejszy, ale zarazem najwspanialszy okres mojej pracy zawodowej w JZS, a także piękny czas działalności w Klubie Sportowym "Moto-Jelcz" Oława, którego piłkarze awansowali wtedy najpierw do klasy międzywojewódzkiej, a następnie do II ligi...
- Ale o tym opowie pan w drugiej części naszej rozmowy, którą opublikujemy na łamach "GP-WO" za tydzień.
Fot.: archiwum Jerzego Podlaka
Reklama
Dzisiaj by nas za to pozamykali (1)
Historia sportu Dawnych wspomnień czar. Z Jerzym Podlakiem - wiceprezesem MKS "Moto-Jelcz" Oława (w latach 1961 - 1980) - rozmawia Krzysztof Andrzej Trybulski
- 05.01.2014 08:27 (aktualizacja 27.09.2023 16:11)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze