Jelcz-Laskowice Dręczone zwierzę
Klientka jednego z zakładów wulkanizacyjnych w Jelczu-Laskowicach widziała tę suczkę parę tygodni wcześniej, miała złamaną nogę. Zobaczyła po paru tygodniach, że jest znacznie gorzej - połamane dwie nogi, gnijąca otwarta rana na szyi. Zwierzę leżało na słońcu, nie mogło się ruszać. Nie miało dostępu do wody. Klientka zawiadomiła Straż dla Zwierząt. Dzień później, 19 kwietnia, inspektorzy SdZ Małgorzata Krul i Michał Grzegorczyk, dotarli na posesję. To, co tam zobaczyli, nawet dla nich było przerażające. - Pies był w stanie przedagonalnym, to było straszne - opowiada Małgorzata Krul. - Właściciel psa tłumaczył nam, że pies uległ wypadkowi na terenie zakładu, a złamaną nogę wstępnie zaopatrzył weterynarz. Ale to było jeszcze w marcu! Właściciel nie potrafił też wytłumaczyć, skąd dalsze złamania na ciele psa oraz liczne rany na głowie i szyi. Rozmowa z weterynarzem, który początkowo opatrywał psa, potwierdziła tylko jedno złamanie - nie wiedział o innych, które pies ma obecnie.
Z relacji właściciela inspektorzy dowiedzieli się, że złamania nóg u psa to skutek obsunięcia się na niego felg samochodowych. Dalsze rany są wynikiem najprawdopodobniej pogryzienia przez innego psa lub przez szczury.
- Właściciel nie zabezpieczył rannego psa, mimo że on nie mógł się dostać do swojej budy, ani do pożywienia - mówi Małgorzata Krul. - Nie zapewnił psu żadnego schronienia. Pies leżał przez kilkanaście dni pod gołym niebem, na brudnej ziemi. Ze względu na liczne złamania przednich nóg, nie mógł się też bronić przed pogryzieniami przez inne psy lub szczury. Właściciel zwierzęcia zdawał sobie sprawę ze stanu zdrowia psa, ale - jak twierdził - nie miał czasu się tym zająć. Odrzucił również pomoc osoby zgłaszającej interwencję, która chciała zawieźć psa do weterynarza. Twierdził, że "jak pies się sam wyliże, to dobrze, a jak nie, to po prostu zdechnie".
Inspektorzy Straży dla Zwierząt natychmiast zawieźli psa do weterynarza. Ten potwierdził liczne złamania kończyn przednich, ponadto stwierdził uszkodzenie miednicy oraz zwichnięcie kolana tylnej nogi. Na szyi i głowie psa były liczne gnijące rany, najprawdopodobniej po pogryzieniu. Rana na szyi była tak rozległa, że widać było całą tchawicę oraz kość krzyżową. Stan psa wskazywał na skrajne wyniszczenie organizmu i odwodnienie. Nie tylko nie miał żadnej tkanki tłuszczowej, doszło również do zaniku tkanki mięśniowej.
Zwierzę odebrano właścicielowi w trybie natychmiastowym i obecnie znajduje się pod opieką Straży dla Zwierząt we Wrocławiu.
- Wystąpiliśmy też do burmistrza Jelcz-Laskowic o prawne odebranie zwierzęcia dotychczasowemu właścicielowi - mówi Monika Zawadzka z SdZ we Wrocławiu, która teraz nim się opiekuje. - Na szczęście zaczyna jeść, powoli dochodzi do siebie. Za parę dni będzie miała łamaną nogę, bo bez właściwej interwencji weterynarza kość źle się zrosła.
Zarząd Okręgu Dolnośląskiego Straży dla Zwierząt uznał, że właściciel psa skrajnie zaniedbał zwierzę oraz nie zapewnił mu opieki weterynaryjnej, dopuszczając do niewyobrażalnego cierpienia, więc 20 kwietnia złożył na policji zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa.
Właściciel zakładu nie ma sobie nic do zarzucenia. Tłumaczy, że faktycznie nie miał wiele czasu, by zająć się psem, bo akurat zaczął się sezon wymiany opon z zimowych na letnie. - Ale suczka mogła się przemieszczać - zapewnia. - Wcale nie leżała cały czas na słońcu. Zresztą zawiozłem ją do weterynarza, zagipsowałem, dopiero potem została pogryziona. Nie miałem sumienia, by ją uśpić. Myślałem, że się z tego wyliże...
Sprawę bada policja. Właścicielowi może grozić kara grzywny lub pozbawienia wolności w zawieszeniu.
- Najsurowszy wyrok, jaki kiedyś uzyskaliśmy, to kara 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu i tysiąc zł na rzecz SdZ - mówi Monika Zawadzka. - Wtedy pies był bity łopatą, a ktoś nagrał wszystko na komórkę.
Jerzy Kamiński
Fot.: archiwum Straży dla Zwierząt
Napisz komentarz
Komentarze