Oławianin Mateusz Markowski przebiegł pięć najważniejszych polskich maratonów, organizowanych w Dębnie, Krakowie, Wrocławiu, Warszawie i Poznaniu. Biegacz, który ukończy wszystkie w przeciągu dwóch lat - zdobywa „Koronę maratonów polskich”. Od 2009 roku ma ją 18-letni oławianin, który dokonał tego w ciągu 7 miesięcy, stając się jej najmłodszym posiadaczem
Maratończyk Mateusz
- Mieszkam na Zaodrzu - opowiada Mateusz Markowski. - Wokół woda, las, łąka. Mam trzech braci, z których każdy grał w piłkę. Nie było innej drogi, wkrótce i ja zacząłem treningi w „Borze” Zaodrze. Przez pewien czas mój najstarszy brat Kazik był moim trenerem. Później trenowałem także w MKS Oława i Foto-Higienie. W Gimnazjum nr 1 trafiłem do klasy sportowej o profilu siatkarskim, prowadzonej przez Stanisława Pławskiego.
Karierę piłkarską przekreślił poważny wypadek - Mateusz trafił na dwa miesiące do szpitala z ciężkim uszkodzeniem prawej ręki. Trzy operacje przywróciły mu sprawność, ale nie mógł uprawiać sportów kontaktowych, w których jest bezpośrednia rywalizacja z przeciwnikiem. Pomyślał o bieganiu. W MKS Olavia działała sekcja lekkiej atletyki, a trenerem był Jacek Bereżnicki. Mateusz rozpoczął treningi początkowo na dystansie 1000 metrów. Bardzo szybko przyszły pierwsze sukcesy w zawodach powiatowych i wojewódzkich, ustanowił swój rekord życiowy na 1000 metrów z wynikiem 2 minut i 51 sekund. Wkrótce poznał innych oławskich biegaczy, specjalizujących się biegach ulicznych: Agatę Delkowską, Piotra Spalińskiego i Władysława Smykowskiego. Został jednym z założycieli oławskiego Klubu Biegacza „Fiodor”.
Pierwsze 10 kilometrów
Nie trzeba startować w maratonie, aby poczuć atmosferę tego dystansu. Przy okazji imprezy głównej odbywają się biegi na krótszych odcinkach, będące przetarciem dla tych, którzy marzą o maratonie. W 2007 roku oławianin po raz pierwszy przebiegł 10,5 km ulicami Jelcza- Laskowic, w imprezie towarzyszącej memoriałowi Barbary Szlachetki. - Połknąłem bakcyla - opowiada. - Bardzo spodobała mi się atmosfera, ten różnokolorowy peleton ludzi z całej Polski. Pojechaliśmy tam z Oławy w kilka osób. Od tej pory stało się zwyczajem, że zawsze staramy się, aby były zajęte wszystkie miejsca w samochodzie, którym jedziemy na bieg.
Mateusz przebiegł 10,5 km w 49 minut i 25 sekund. Potem było kilka następnych startów na krótszych dystansach. Ale apetyt rósł w miarę jedzenia. U biegaczy głód przejawia się w zwiększaniu dystansu. Naturalnym etapem jest dodanie następnych 5 km. Okazją ku temu stał się bieg w Kobylinie, który ukończył w czasie 1 godz. 13 minut. Potem rozpoczęło się prawdziwe bieganie. Do dziś uzbierało się 66 startów i jest ciągła chęć zmierzenia się z następnym wyzwaniem.
Pierwsze 20 kilometrów
To niewiele mniej niż odległość z Oławy do Wrocławia. „Półmaraton” to już poważne zaawansowanie biegowe. Gdy zaliczy się dwa takie starty, to ma się realną szansę na zmierzenie się z maratonem.
Zazwyczaj wybór imprez odbywa się spontanicznie. Najczęściej podczas innych biegów. Ludzie wymieniają się informacjami, dzielą doświadczeniami. Po kilku startach można już rozpoznać znajome twarze, usłyszeć o planach, gdzie warto pojechać.
- Tydzień przed „połówką” odkryłem portal www.maratonypolskie.pl i zamieszczony tam kalendarz z wszystkimi biegami - opowiada z entuzjazmem. - To była rewolucja! Od tego momentu planowałem swoje biegi, szukałem chętnych do wspólnego udziału w zawodach. Tam też znalazłem informację o XXV Pszczewskiej Dwudziestce. Namówiłem do wyjazdu Mateusza Pękalskiego z MKS Olavia. Załatwiliśmy pieniądze na dojazd. W pociągu do Międzyrzecza poznaliśmy niepełnosprawnego zawodnika, który też tam jechał. Na miejscu okazało się, że już odjechał ostatni autobus do Pszczewa. Znaleźliśmy kierowcę, który podwiózł nas za opłatą. Trafiliśmy do pensjonatu nad pięknym jeziorem, zarezerwowanego dla uczestników biegu.
Ten moment uznał za przełomowy w swoim doświadczeniu maratończyka. Wieczorem usiadł na molo, było cichutko. Myślał o ważnych dla niego osobach. Wtedy poczuł, że da radę. Miał wtedy 16 lat...
Przed biegiem bardzo ważne jest śniadanie, energetyczny zapas, który pozwoli biegaczowi walczyć z kilometrami. Rozgrzewka, trucht, wymachy rąk, rozciąganie, ćwiczenia rozruszające układ krążenia. I wreszcie nerwowe oczekiwanie na start, szukanie miejsca do swobodnego biegu według własnego rytmu. - Biegliśmy w koszulkach z napisem Oława Team. Każdy pytał, gdzie to jest i ile mam lat. Czuliśmy się świetnie, chociaż na trasie dokuczały kryzysy.
Markowski przebiegł w Pszczewie pierwszy półmaraton w nieco ponad 2 godziny. Rok później poprawił tam „życiówkę” o 31 minut! Piotrek Spaliński - jeden z najbardziej doświadczonych oławskich maratończyków - nie wierzył, że to jest możliwe.
Pierwsze 30 kilometrów
Maraton zaczyna się po trzydziestce. To stara prawda przekazywana nowicjuszom przez doświadczonych biegaczy. Człowiek zmaga się z kilometrami, zmęczeniem, pogodą. Pokonał już olbrzymią drogę, a sporo jeszcze przed nim. Wtedy najważniejszą rolę odgrywa psychika. Rozsądek podpowiada, że wystarczy, ale ambicja pcha do przodu. Jeszcze trochę, jeszcze kilka kilometrów…
Oławianin postanowił, że w szczególny sposób uczcić swój osiemnasty rok życia. W styczniu 2009 postanowił zapisać się do wszystkich pięciu najważniejszych polskich maratonów. 19 kwietnia - Dębno, 26 kwietnia - Kraków, 13 września - Wrocław, 27 września - Warszawa, 11 października - Poznań.
Do tej pory najmłodszy posiadacz odznaki „Korona maratonów polskich” miał 22 lata. Mateusz czuł ogromny szacunek wobec zdobywców, tym bardziej, że kalendarz biegów jest bardzo napięty. Jesienią trzy maratony odbywają się w odstępach dwutygodniowych!
- Trener Jacek Bereżnicki nie wiedział, że rozpocząłem przygotowanie do wszystkich pięciu startów - relacjonuje zdobywca „Korony”. - Po prostu o tym mu nie powiedziałem. Myślał, że pomaga mi do biegu w Dębnie. Biegałem pięć razy w tygodniu łącznie około 80 kilometrów.
Trenował również siłę, wytrzymałość i tempo. Bardzo przydała mu się intuicja biegacza i „licznik w nogach”. Potrafi z wielką dokładnością określić, ile przebiegł.
Pierwsze 40 kilometrów
Przyszedł czas na debiut. W Dębnie, niewielkiej miejscowości w województwie zachodniopomorskim, odbywa się najstarszy polski bieg maratoński. Panuje tam wspaniała atmosfera, całe miasteczko tonie w plakatach reklamujących imprezę. Ludzie są bardzo życzliwi i gościnni, o czym przekonał się Mateusz, gdy dotarł na miejsce. Rodzina, u której mieszkał z Piotrkiem Spalińskim, zagnieździła się w najmniejszym pomieszczeniu, a do ich dyspozycji był największy pokój. - Rano, przed startem, serce uderzało mi jak młot - opowiada. - Niesamowite emocje.
Ten start to sukces Mateusza - ukończył swój pierwszy maraton w czasie 3 godzin i 32 minut. Medal, który otrzymał na mecie, jest jego ulubionym. Mosiężny krążek owinięty w dębowe liście. W Oławie czekał uradowany trener Bereżnicki, który dopiero wtedy dowiedział się o planach swojego podopiecznego. „Mateusz, jesteś niepoważny” - powiedział trener na wieść, że za tydzień Markowski pobiegnie w maratonie krakowskim.
W Krakowie było bardzo ciężko. Tym razem dystans okazał się bardzo trudny do przebiegnięcia. - Myślałem, że poprawię swój najlepszy czas - wspomina. - Tymczasem po 30. kilometrze złapał mnie potworny kryzys. Jeden wielki ból, nogi sztywne, nie chciały się zginać w kolanach, do tego doszły skurcze. Finisz biegu znajdował się na błoniach, ale należało je okrążyć przed ostatnią prostą. Ból był potworny, a tu widok mety plus kilka kilometrów jeszcze do przebiegnięcia. Dobiegł do mety z wielkim trudem. Przez kilka następnych dni nawet rzęsy nie mógł unieść bez bólu. Trudność sprawiały najprostsze czynności.
Tak więc pierwszy etap zdobywania „Korony” zakończył się sukcesem. W tym czasie Mateusz i przyjaciele z klubu „Fiodor” zajmowali się organizacją Biegu Koguta. O mały włos nie doszedłby do skutku, gdyż miasto wycofało się z oferowanej pomocy. Mateusz nie kryje żalu takim zachowaniem miasta: - Naczelnik Wydziału Promocji Jerzy Witkowski obiecał nam, że zajmie się wszystkimi pozwoleniami niezbędnymi do organizacji biegu ulicznego. Tydzień przed zawodami oznajmił, że nic nie załatwił i najlepiej będzie, jak odwołamy imprezę. Nie otrzymaliśmy także obiecanej wody dla biegaczy. W ekspresowym tempie uzyskaliśmy zgodę od Nadleśnictwa Oława na wytyczenie trasy w lesie, wzdłuż Odry.
Pierwsze dwa maratony
Drugi etap zmagań o „Koronę” rozpoczął się we wrześniu, we Wrocławiu. Jednak tym razem młody oławianin pełnił rolę pacemakera, czyli zawodnika dyktującego tempo. Każde zgłoszenie do pełnienia tej roli jest weryfikowane przez specjalny sztab. Za plecami Mateusza kolejne kilometry połykali zawodnicy, którzy pragnęli ukończyć bieg w ciągu czterech godzin. Na początku grupa liczyła prawie dwieście osób. Ostatecznie do linii mety na Stadionie Olimpijskim oławianin doprowadził około trzydziestu. Już dwa tygodnie późnej odbywał się kolejny maraton. W Warszawie oławski maratończyk zmagał się z kontuzją kolana, bólem zęba i z tego powodu nieprzespaną nocą oraz fatalną organizacją.
- W stolicy nocowałem u Kazika, mojego brata, który jest moim największym kibicem - opowiada. - Dzień przed biegiem poszliśmy na mecz i zafundowałem sobie specjalne okulary do biegania. Kazik zrobił mi tego dnia najlepsze zdjęcia. Sporządził sobie mapę skrótów, dzięki której kilkanaście razy widziałem go na trasie. Maraton Warszawski ukończyłem zaledwie godzinę przed odjazdem pociągu powrotnego do Oławy. Na mecie nie było napojów energetycznych, pryszniców, a bardzo się spieszyłem na pociąg. Byłem potwornie zmęczony, ale jakoś dowlokłem się na dworzec. Umyłem się w dworcowej toalecie.
Taktyka przed ostatnim etapem walki o „Koronę” była prosta - za wszelką cenę dobiec do mety. Po raz drugi Mateusz startował jako pacemaker. Nie wspomina jednak tego z uśmiechem. Tym razem prowadził grupę z drugim zawodnikiem. Nieustannie kłócili się na trasie o tempo. Byli jak dwa konie ciągnące wóz z różną szybkością. Oławianin prowadził grupę na czas 4 godziny i 15 minut. Wolał rozpocząć szybciej, aby w drugiej fazie biegu zwolnić, jeśli zajdzie taka potrzeba. Niestety, nie potrafił się porozumieć ze swoim partnerem. Na 30. kilometrze kłócili się już non stop.
Ale takie błahostki przestały się liczyć, gdy ukończył piąty maraton w jednym sezonie, a tym samym stał się najmłodszym zdobywcą „Korony maratonów polskich”! Markowski bardzo dobrze pamięta ten moment. Padało i wiało. Na szyi miał swój wymarzony medal. Ostatni do kolekcji. Usiadł i uśmiechał się sam do siebie. To musiał być największy uśmiech w jego 18-letnim życiu…
Bieg maratoński
Droga z Maratonu do Aten to około 37 kilometrów. W pierwszych nowożytnych igrzyskach dystans zaokrąglono do 40 km. W 1908 trasę wydłużono o 2 195 m, tak, aby meta znajdowała się na wysokości trybuny, na której była królowa Wielkiej Brytanii. W biegach maratońskich zawodowcy mieszają się z amatorami, dla których zmierzenie się z takim dystansem jest życiowym wyzwaniem...
Tekst i fot.:
Zbigniew Szwarc
Napisz komentarz
Komentarze