Oława
Wywiad
- Przed najważniejszymi świętami dla chrześcijan przyszedłem do księdza, aby porozmawiać o krzyżu i zmartwychwstaniu. Guy Sorman pisze w książce „Made in USA”, że chrześcijaństwo w Stanach Zjednoczonych nabiera cech czegoś, co można nazwać religią amerykańską. Jest to wiara w nieograniczoną moc człowieka, sukces, zdrowie... Bóg tej religii, to Chrystus zmartwychwstały, żyjący wśród wiernych, powtarzający cuda i uzdrowienia opisane na kartach Ewangelii. Czy księdza zdaniem również we współczesnym katolicyzmie mamy do czynienia z przesunięciem akcentów z kontemplacji męki Chrystusa na jego paschalny tryumf i żywą obecność we wspólnocie wiernych?
- Obawiam się, że kładzenie akcentów na jednym bądź drugim elemencie historii Zbawienia jest nieporozumieniem. Jezus cierpiał - umarł - zmartwychwstał - i żyje. To jest właściwe ujęcie prawdy o tym, czym zostaliśmy obdarowani. Nie stoi przed nami koszyk z ulęgałkami, z którego można sobie wybierać co lepsze sztuki. Takie jest też nasze życie. Udawanie, że miesiąc miodowy to cała prawda o miłości małżeńskiej, byłoby naiwnością. Może i są jakieś wspólnoty kościelne, które usiłują uatrakcyjnić Jezusa, usuwając krzyż z Jego historii, ale uważam to raczej za zjawiska incydentalne, będące przejawem niefrasobliwej zabawy w teologię niż autentycznego zatroskania o człowieka, który uporczywie poszukuje odpowiedzi na pytanie o sens cierpienia, sens życia. Nie podzielam opinii, że mamy obecnie do czynienia z masowym uciekaniem chrześcijan od krzyża. Wręcz przeciwnie, uważam, że ludzie z naszego obszaru kulturowego w kontemplacji Chrystusowego krzyża z nową mocą, świeżością odkrywają źródło życiodajnej energii, nadziei, optymizmu na chwile trudne, mierzenie się z przeciwnościami losu. Czy się to komuś podoba, czy nie, to właśnie Środa Popielcowa z wymownym, surowym posypywaniem głów popiołem i Wielki Piątek z adoracją krzyża niezmiennie ściągają ogromne tłumy chrześcijan, zarówno w Polsce jak i na Zachodzie.
- Tak, ale czy wielowiekowa koncentracja na cierpieniu w tradycji polskiego katolicyzmu, bezrefleksyjnie powtarzane przekonanie, że trzeba nieść swój krzyż, nie wyrodziły się w postawę cierpiętniczą? W taki sposób myślenia, zgodnie z którym im ktoś cichszy, pokorniejszy, bardziej cierpiący i przegrany - tym bliżej mu do Boga? Przecież to wypaczenie przesłania, jakie niesie Chrystus, „zwycięzca śmierci”.
- Prawdą jest, że takie niebezpieczeństwo czyha na każdego, bo granica pomiędzy tymi dwoma stanami jest delikatna. Czym innym jest jednak cierpiętnictwo, które charakteryzuje samobójcze upajanie się własnym cierpieniem dla dowartościowania samego siebie, a czym innym - chęć układania życia według rad ewangelicznych, gdzie jest miejsce na cierpliwość, łagodność, cichość, także w zawierusze problemów. Nie sądzę, aby Polaków cechował syndrom cierpiętnictwa, bo cierpiętnik nie ma nadziei. Tymczasem, patrząc na historię naszego narodu, dostrzegam niesamowitą wrażliwość połączoną z optymizmem. Czy nie jest fascynujące to, iż wielu naszych przodków, doświadczając krzyża zsyłek, prześladowania i uciemiężenia, potrafiło żyć nadzieją odzyskania wolnej Ojczyzny? Cierpienie tylko wtedy ma sens, jeśli patrzymy na nie z perspektywy zwycięstwa, osiągnięcia celu. Inaczej staje się przekleństwem i prowadzi donikąd.
- W czasach studenckich zetknąłem się ze wspólnotami, które mówiły o sobie, że przyczyniają się do odnowienia Kościoła. Uderzające było podobieństwo w jednym: wszystkie dystansowały się wobec obrazu Boga Ojca, surowego sędziego zasiadającego na tronie, i powtarzały, że Bóg jest miłością.
- Też takie grupy spotkałem, aczkolwiek trzeba zauważyć, że istnieje również niebezpieczeństwo błędnej interpretacji przekazu płynącego od wspólnot kościelnych. Jeśli ktoś we wszystkich młodych widzi zepsutego moralnie bandytę, to nigdy nie zauważy w nim choćby cienia dobra. Analogicznie, może się zdarzyć, że ktoś będzie miał kłopoty z udźwignięciem krzyża samotności, choroby, biedy, czy niezrozumienia. Wtedy jest prawdopodobne, że rozradowani chrześcijanie będą go irytowali, w wyniku czego zyskają zarzut bycia „grupą zabawową”.
- Czy w międzyczasie hasło „Bóg jest miłością” nie zdewaluowało się? Czy ewangelii miłości nie głosi się na bardzo powierzchownym poziomie, dalece odbiegającym od intuicji świętych, dla których głębokie przeżycie tej prawdy było punktem zwrotnym w życiu? Czy nie zagraża to wykrzywieniem chrześcijaństwa w stronę jakiejś kiczowatej religii w wersji soft?
- Bardzo dobra refleksja. Faktycznie, czasem można odnieść wrażenie, że ludzie usiłują patrzeć na kazania jak na seanse psychoterapeutyczne, i to w najgorszym wydaniu. Jak niedojrzałe dzieci czekają na pogłaskanie, na ciepłe słowa akceptacji graniczące z pobłażliwością, a buntują się na napomnienia mające na celu zachętę do skorygowania błędnego postępowania.
- Dominikanin, ojciec Józef Bocheński, napisał w swojej autobiografii, że gdy został kapelanem Polonii w Szkocji zastanawiał się nad treścią kazań. I dokonał jasnego wyboru: postanowił mówić o sprawach ostatecznych - śmierci, sądzie, ostatecznym przeznaczeniu człowieka. Efekt był zadziwiający - liczba wiernych na niedzielnych mszach wyraźnie wzrosła. Czy to nie lepsze podejście niż słodka laurka “Bóg Cię kocha”?
- Najlepiej byłoby tak: Bóg cię kocha, dlatego nie bój się śmierci, bo po niej On cię przygarnie. Miłość ma uskrzydlać, wyrywać ku szczytom człowieczeństwa, zachęcać do działania, a nie ma być powodem do uspokojenia, bo nic mi nie grozi, więc mogę rozrabiać.
- W wydanej w latach 80. książce “Raport o stanie wiary” Joseph Ratzinger, ówczesny prefekt Kongregacji ds. Wiary, alarmował, że rozluźnienie dyscypliny kościelnej po Soborze Watykańskim II stało się przyczyną kryzysu Kościoła w krajach europejskich. Ale czy rzeczywiście przyczyną erozji katolicyzmu w Europie zachodniej była zła interpretacja decyzji soborowych, czy może zderzenie się wiernych oraz duchowieństwa z materialistyczną, hedonistyczną mentalnością współczesnego świata?
- Pamiętajmy, że Kościół funkcjonuje w konkretnym środowisku kulturowym, na które oddziałuje, ale jednocześnie czerpie z niego, w pewnym sensie jest od niego zależny. Joseph Ratzinger, diagnozując ten proces, pośrednio wystawił ocenę kondycji ludzkiej duszy i umysłu.
- Stawiam tezę, że dla polskiego katolicyzmu ważniejszym doświadczeniem niż reformy soborowe był pontyfikat Jana Pawła II - rola ogólnonarodowego przywódcy, funkcja formowania społeczeństwa w sposób niezależny od komunistycznej władzy. To papież ukształtował współczesny polski katolicyzm, odcisnął na nim zdecydowanie bardziej wyraziste piętno niż soborowe decyzje.
- A ja nie przeciwstawiałbym soboru Janowi Pawłowi II. Jeśli jego pontyfikat spowodował aż tak wielki rezonans w Polakach, to może właśnie dlatego, że wyrósł na gruncie soborowej odnowy, w której człowiek poczuł się bardziej współtwórcą Kościoła, a nie tylko jego bierną owieczką.
- W dyskusjach o Janie Pawle II wiele razy powtarzana jest formułka: „Kochamy papieża, ale nie znamy jego dzieła”. Popatrzmy na to z drugiej strony. Atrakcyjność Jana Pawła II polegała na jego osobistej charyzmie, otwartości na ludzi. Zdolnością przyciągania tłumów uczynił więcej dla Kościoła niż swoimi nierzadko hermetycznymi encyklikami...
- Papież przemawiał do nas na wielu płaszczyznach. Każda z nich ma swą wartość, dlatego próba marginalizowania którejkolwiek wypaczyłaby papieskie nauczanie. Przysłuchując się odzywającej się od czasu do czasu krytyce pod adresem katolików za zbyt słabe przyswajanie nauczana Papieża Polaka, przypominam sobie reakcje ówczesnych na nauczanie Jezusa. Mimo że słowa Mistrza również bywały przyjmowane powierzchownie, to jednak Kościół trwa od dwóch tysięcy lat. Dlatego nie tragizujmy.
Rozmawiał: Xawery Piśniak
[email protected]
Fot. Malwina Gadawa
Napisz komentarz
Komentarze