- Przyszedłem na świat w burzliwych czasach, w 1946 roku, gdy rozpoczynała się w Polsce nowa powojenna i często równie dramatyczna jak ta właśnie co zakończona poprzednia rzeczywistość... - rozpoczyna długą opowieść Lech Radkiewicz. Dzieciństwo i wczesną młodość spędził na Podlasiu i na Mazurach. Urodził się w podbiałostockiej Bobrówce, gdzie rok wcześniej życie rozpoczął późniejszy arcybiskup gdański Sławoj Leszek Głódź. Nie poznali się jednak w dzieciństwie, bo rodzice małego Lecha ledwie rok po jego urodzeniu przenieśli się wraz dziećmi za pracą i lepszymi warunkami mieszkaniowymi do Wydmin koło Giżycka.
Tajne leśno-polne rajdy
I właśnie tam, w Wydminach, młodziutki Radkiewicz będąc jeszcze uczniem szkoły podstawowej, złapał motoryzacyjnego bakcyla, z którym jest za pan brat do dziś, a który w styczniu 1980 roku dowiózł go do słynnej stolicy księstwa Monaco. - Wydminy leżą blisko Puszczy Boreckiej - opowiada Radkiewicz. - Wielu mieszkańców tej miejscowości było związanych z szeroko rozumianą gospodarką leśną. Także mój ojciec, który pracował w miejscowym składzie drewna. Dorabiał też sobie weekendowym stróżowaniem. W niektóre sobotnie popołudnia lub niedziele, gdy miał dużo roboty w domu, wysyłał mnie tam w zastępstwie do pilnowania. A ja wówczas zabawiałem się stojącymi na placu motocyklami i samochodami - m.in. radzieckim "Iżem", wzorowanym na niemieckiej "dekawce" oraz pierwszym powojennym polskim "Starem-20", który zamiast migaczy, miał sterowane z kabiny ręcznie tzw. lizaki. Jak było spokojnie i nikt się nie kręcił po okolicy, to odpalałem te pojazdy metodą "na gwoździa" i hasałem na nich po okolicznych polach i lasach. A miałem wtedy ledwie dwanaście, może trzynaście lat...
Przy tych pierwszych młodzieńczych rajdach nasz bohater miał cichego wspólnika - Janka Mazura - dróżnika z ukraińskimi korzeniami, osiedlonego w Wydminach w ramach akcji "Wisła", polegającej na rozproszeniu po Polsce Łemków i Ukraińców, zamieszkujących po 1945 roku w zwartych narodowościowo grupach wschodnie rubieże Lubelszczyzny i Rzeszowszczyzny, głównie Bieszczady. - Wujcio Janek, bo tak na niego mówiłem, pilnował, żeby mi jakiś pociąg krzywdy nie zrobił, gdy przejeżdżałem przez tory kolejowe. A jak wracałem z tych swoich polno-leśnych rajdów, to on sprawdzał, czy nikt się nie kręci po placu w składzie drewna, bym mógł tam spokojnie z powrotem zaparkować pojazdy, które wykorzystywałem do przejażdżek. Zacierałem ślady opon gałęziami albo miotłą, a paliwa w tamtych czasach nikt dokładnie nie kontrolował...
Historię Lecha Radkiewicza przeczytasz w całości w e-wydaniu "Powiatowej" - TUTAJ
Napisz komentarz
Komentarze