- Nic z tego nie będzie, szukają nie tam, gdzie trzeba - mówił u nas pan Stanisław, podający się za adoptowanego syna Michaelisa, pułkownika Wermachtu, który odpowiadał za ukrycie tych skarbów w pałacu. Tak, chodzi o tego samego pana Stanisława od "Dzienników Wojennych", o którym szukając śladów oławskich pisaliśmy TUTAJ:
W zasadzie podczas paru rozmów w redakcji pan Stanisław powtórzył wszystko to, co mówił innym, czyli że to faktycznie on dostarczył fundacji szukającej złota w Minkowskich "Dzienniki wojenne", przy czym najważniejsze, czyli mapy z dokładnym miejscem ukrycia depozytów, wyciął. Jak wczoraj napisała na swoim profilu FB Joanna Lamparska (znana dziennikarska, zajmująca się historią) - z którą pan Stanisław także się kontaktuje - kopie dokumentów, które potem zafunkcjonowały medialnie jako właśnie "Dzienniki wojenne", dostarczył jej już w 2019 roku. To na ich podstawie fundacja "Śląski Pomost” od miesięcy nakręca spiralę zainteresowania wokół złota, które powinno znajdować się w depozycie pod przypałacową oranżerią pałacu w Minkowskich.
Pan Stanisław, choć zarzeka się, że "Dzienniki wojenne" są autentyczne i że to on sprzedał je osobie z fundacji za 30 tys. zł (ponoć umówili się na więcej), podobnie jak oryginał listu do Ingi (za parę tysięcy), o samej fundacji i ludziach je reprezentujących wyraża się - delikatnie mówiąc - wyłącznie źle. Oni tymczasem powtarzają, że z panem Stanisławem nie chcą mieć do czynienia, a "Dzienniki wojenne" przekazała im tajemnicza loża Quedlinburgów z Niemiec i to w porozumieniu z nią poszukują depozytów z kosztownościami i złotem. Zdaniem pana Stanisława nigdy niczego nie znajdą, bo źle się do tego zabierają, a przede wszystkim nie mają tej części dzienników, którą ma on.
O szukaniu depozytów przez fundację pisaliśmy wielokrotnie:
I pewnie moglibyśmy tak pisać w nieskończoność, bo szukają i szukają, ale ciągle pod przeróżnymi pretekstami przerywają prace, więc nadal nic z tego nie ma. I chyba tak już zostanie. Prace, zaczęte z hukiem we wrześniu, zakończyły się niczym, fundacja z końcem roku powinna opuścić teren pałacu. Pozostanie za to fantastyczna historia do spisania, co zapewne uczyni wielu dziennikarzy czy pisarzy. Niedawno fundacja udostępniła redakcji miesięcznika "Odkrywca" niemal wszystkie karty "Dzienników wojennych" i okazało się, że nawet nie pada tam nazwa Minkowskie. Fachowcy z "Odkrywcy" pod dużym znakiem zapytania postawili też oryginalność tzw. listu oficera do Ingi, która miała się po wojnie opiekować depozytem. Tymczasem pan Stanisław upiera się, że w pałacu Minkowskie jednak są depozyty (i to w liczbie mnogiej), tylko nie tam, gdzie do tej pory kopano. Oczywiście przekazał nam pewne szczegóły, żeby podkręcić zainteresowanie, nawet zapowiedział, że wkrótce dobierze się do jednego z nich wraz z Lamparską i znów będzie medialny szum. Przy okazji opowiedział mnóstwo szczegółów, kto za tym wszystkim stoi - wcale nie jakaś tajemnicza loża Quedlinburgów z Niemiec, która chce złotem odkupić winy nazistów w II wojnie światowej, tylko... Przyjdzie jeszcze czas, aby o tym napisać. W każdym razie pan Stanisław dwoił się i troił, aby zbudować swoją wiarygodność - było i o słynnym obrazie "Portret młodzieńca" Rafaela Santi, do którego rzekomo ma dostęp (bo sam robił skrytkę!), i o milionach euro, jakie popłynęły za jeden ze złotych medalionów, które za zgodą swoich niemieckich mocodawców pan Stanisław wydobył z pewnego depozytu i sprzedał... Długo by pisać. Sprawa nabiera rozmachu, choć zupełnie nie w tym kierunku, w jakim się spodziewaliśmy. Okazało się bowiem, że...
Tu oddaję głos Joannie Lamparskiej: - Okazuje się, że syn pułkownika Wermachtu już wcześniej podawał się za syna esesmana. Bywał raz synem Michaelisa, Michalisa, a nawet Ollenhauera (tego od złota Wrocławia). Mówił, że wie, gdzie w czasie II wojny światowej Niemcy ukryli prawie osiem ton złota. Już w 2014 roku zamierzał je wyciągnąć ze skomplikowanej skrytki umieszczonej na zboczu pewnej góry w Świdnicy. W 2014 roku „syn esesmana” poznał wrocławskiego przedsiębiorcę, który potrzebował około ośmiu milionów złotych na nową inwestycję. Przedsiębiorca zapalił się do pomysłu wydobywania skarbów i pożyczył „synowi esesmana” 205 tysięcy złotych. Ale skarbu nie było, nie było też zakupionej w celu poszukiwań działki. Były za to dziwaczne „wyniki georadoradowe” z informacją o złocie i proces zakończony wyrokiem dwóch lat więzienia dla „syna esesmana”. Sąd nie miał litości, bo próba „pozyskiwania środków” na poszukiwania złota ukrytego na Dolnym Śląsku nie była pierwszą. Już w 2011 roku „syn esesmana” wraz z kolegą „usiłowali pozyskać” od grupy Niemców sporo tysięcy euro na zakup pałacu, uwaga!, Minkowskie, w którym miało być złoto ukryte przez niejakiego von Steina...
Wersja pana Stanisława, bo go o to wszystko pytaliśmy, oczywiście daleko odbiega od tych faktów. Owszem, przyznaje, że był skazany, ale za coś zupełnie innego. To on - jak twierdzi - został oszukany. Tymczasem, jak wynika z materiałów sądowych, ukrywał się on ,przed organami ścigania, czym utrudniał śledztwo (co ciekawe, w Niemczech, gdzie stale przebywa, też był poszukiwany), więc jeszcze przed wyrokiem trzeba go było tymczasowo aresztować. Tym bardziej, że już wcześniej był karany...
Historia nabiera tempa. Niestety, zamiast opisów wydobycia skrzyń ze złotem, będą tu raczej opisy zeznań z akt sądowych i uzasadnienia wyroków...
Do sprawy oczywiście będziemy wracać.
Napisz komentarz
Komentarze