Własne weki i pomoc życzliwych
Uzupełnić to może złe słowo, bo choć od dawna już przygotowywał sobie zapasy we własnym zakresie, wekując w słoikach co się dało (ktoś podarował mu jakiś czas temu połowę świniaka, sam gotował i wekował zupy), to jednak nadal dużo więcej pozostawało do kupienia i zapakowania niż do tej pory miał zgromadzone. Ale dzięki kilkunastu życzliwym osobom jego spiżarnia zaczęła się w tych tygodniach zapełniać. Zapasy jedzenia musiał uzupełnić o ogromny zapas wody - zabierze ją w butelkach półlitrowych, bo w morskich warunkach - część drogi będzie w tropikach - po otwarciu szybko może się psuć. Puste butelki będzie zakręcał i ponownie umieszczał pod pokładem, jako dodatkowe zbiorniki wypornościowe.
Gdy 13 września wieczorem dał nam znać, że właśnie będzie przygotowywać jacht do wstawienia na platformę i wywozu nad morze, prace były w toku. Tego dnia był bardzo zdenerwowany, zupełnie nie jak on. Widać było, że operacja załadunku jachtu wraz z położonym na nim masztem, na ciężarówkę, wymagała skupienia i precyzji.
- Koledzy pytali mnie o koszt tego transportu, ale pomyślałem, że zrobimy to dla niego, bez kosztów - mówi Tomasz Kapusta, właściciel firmy przewozowej, specjalizującej się właśnie w transportach wielkogabarytowych, przewozach łodzi czy maszyn rolniczych lub budowlanych. - Tyle, że scedowaliśmy to na nasze stowarzyszenie, by było wspólnymi siłami, bardziej sympatycznie.
Praca nie była specjalnie skomplikowana, niemniej wymagała dużej ostrożności. Do hangaru nie można było wprowadzić dźwigu, więc jacht trzeba było przesunąć na naczepę ręcznie. Pracowało przy tym blisko 10 ludzi. - Trzeba było ostrożnie, wiedzieliśmy, że ta łódź to efekt kilku lat pracy - wspomina ten wieczór Tomasz Kapusta.
Wieczorem, gdy "Libra" już kołysała się na wodzie i gdy po oględzinach stwierdził, że wszystko jest w porządku, a jacht nie przecieka - Marcin Klimczak mógł odetchnąć.
Tego dnia dojechali do niego jeszcze Grzegorz Budzałek, potem Krzysztof Bury - by pomagać przy naciąganiu want i sztagów (metalowe liny podtrzymujące maszt z boków, z przodu i z tyłu), zakładaniu żagli, pokrowca na grot (główny żagiel), podłączaniu i testowaniu wiatraków i baterii słonecznych. Uśmiech ponownie zagościł na jego twarzy.
Zdążyć przed południową zimą
Chciał wypłynąć jak najprędzej, musiał tylko zgromadzić dostateczną ilość dobrze zakonserwowanego, nadającego się do przechowania w ekstremalnie wilgotnych warunkach prowiantu. Wywożąc jacht z Łowicza miał jeszcze nadzieję, że wypłynie przed końcem września. To okazało się niemożliwe. Potem przełożył start na połowę października. Czas go naglił: po pierwsze każda doba w marinie oznacza wydatek, po drugie trzeba było ruszać, by na morzach wokół Antarktydy zameldować się w miesiącach tamtejszego lata, czyli najlepiej byłoby mijać Australię już za trzy miesiące. A koło przylądka Horn przepływać na przełomie lutego i marca. Zmieścić się w tych datach to było ogromne wyzwanie.
Nie wyszło.
Swoisty komentarz do jego decyzji dopisało życie.
"Portugalska marynarka wojenna uratowała rannego żeglarza z Polski. Mężczyzna wypadł za burtę swojego jachtu na Oceanie Atlantyckim, około 240 km od północno-zachodniego wybrzeża Portugalii. Polak został w środę (18 października - przyp. red.) przetransportowany do Lizbony." - poinformowało radio RMF FM.
Do wypadku doszło we wtorek 17 października rano. Arkadiusz Pawełek z Wrocławia, bo to o niego chodziło, wypadł za burtę jachtu "Elbląg", doznał obrażeń klatki piersiowej i pleców. Wrócił na pokład, ale miał problemy z oddychaniem. Wymagał pomocy. Otrzymał ją od portugalskiej marynarki wojennej, która dotarła do niego rano. Okręt NRP Sines, pomimo trudnych warunków atmosferycznych (na Oceanie Atlantyckim wiał silny wiatr, a wysokość fal sztormowych dochodziła do 6 metrów) dopłynął do żeglarza i przetransportował go do portu w Lizbonie, z którego mężczyzna został przewieziony do szpitala. "Elbląg" został na oceanie.
Marcin Klimczak usłyszał o wypadku żeglarza. Okazało się, że go zna. Arkadiusz Pawełek też chciał opłynąć kulę ziemską na własnoręcznie zbudowanej żaglówce, która miała długość niewiele ponad 5 m - bo żeglarz chciał ustanowić rekord. Było to jego drugie podejście do tego rejsu. Stracił jacht, ale miejmy nadzieję, że wróci do zdrowia.
- Tak to działa, że jak się wezwie pomoc, to się traci jacht - powiedział nam Klimczak. Wtedy jeszcze do końca tygodnia czekał na okienko pogodowe, które pozwoliłoby mu na bezpieczne przepłynięcie Bałtyku i kontynuowanie rejsu. Miał już jednak obawy, że takiego okienka nie będzie i wówczas będzie zmuszony do rozpakowania jachtu i powrotu do domu. W takim przypadku kolejną próbę podejmie dopiero za rok - i z tą myślą się już oswajał. Był jednak przekonany, że choć jego jacht jest o 3 m dłuższy niż Arkadiusza Pawełka, to ryzykować zdrowia i życia nie warto.
I tak ostatecznie zrobił. Wyruszy latem za rok.
Pierwszy taki na świecie
Nie lubi o sobie mówić, nawet właściwie nie potrafi. Wszelkie szczegóły dotyczące pracy nad jachtem trzeba było zawsze od niego wyciągać zdanie po zdaniu, choć przecież nie wzbrania się przed kontaktami, jest otwarty. Ale należy do tych, którzy więcej robią niż mówią. Nie ukrywa, że morze budzi w nim respekt, w końcu wie, na co się porywa.
- Jeżeli zawinę gdzieś do portu, to będę jednym z kilkunastu milionów ludzi, którzy opłynęli kulę ziemską - mówił nam dwa lata temu. - Jeśli nie zawinę do żadnego portu, a płynąłbym na kupionej łódce, to byłbym jednym z kilkunastu na świecie, którym się to udało. Ale na własnoręcznie zrobionym jachcie nie dokonał tego dotąd nikt. Chcę być pierwszy.
Jeśli kiedykolwiek mówi się o kimś, że postawił wszystko na jedną kartę, że spalił za sobą mosty - to te określenia są adekwatne do opisu determinacji Klimczaka.
A jeśli podczas kolejnej próby znów coś się nie uda? Na najgorszy wypadek ma w kokpicie tratwę ratunkową. Na niej może przeżyć kilka dni, jeśli będzie miał szczęście. Jeśli wcześniej nie zamarznie, jeśli nie zgniotą jej fale, jeśli nie umrze na niej z głodu, jeśli nie staranuje go rozpędzony tankowiec, którego radary nie wskażą łupiny wielkości małej wanny.
Nie, nie zgrywa chojraka, przyznaje, że czuje respekt wobec potęgi wód. Stąd decyzja o przesunięciu startu. Ocean nie lubi, gdy się go lekceważy, jest przeciwnikiem potężnym i bezwzględnym.
Wojtek Waligórski, Jerzy Kamiński
Napisz komentarz
Komentarze