W tę niecodzienną trasę 16 lipca wybrali się Jacek Bereźnicki, Jacek Urban i Jakub Smyk, znani miłośnicy rowerów. Przed oficjalnym startem byli pod pomnikiem ofiar obozu Gross Rosen na terenie dawnego JZS, by dokładnie o 8.00 wyruszyć spod instalacji upamiętniającej obóz Fünfteichen w dzisiejszych Miłoszycach.
Trasa rajdu przebiega przez wszystkie miejscowości, przez które prowadził marsz śmierci.
- Na trasie uwzględniliśmy też miejsca, gdzie marsz śmierci jest upamiętniony, czyli Tyniec Mały i Kąty Wrocławskie - mówi Jacek Bereżnicki. - Długość trasy samego marszu to 103 km Jedziemy w miarę możliwości drogami o jak najmniejszym natężeniu ruchu. Do samego obozu w Rogoźnicy nie wchodzimy z powodu nieodpowiedniego ubioru.
Ponieważ powrót do Oławy ma się odbywać pociągiem z Jaworzyny Śląskiej, gdzie trzeba podjechać, w sumie uczestnicy rajdu zrobią tego dnia niemal 150 km.
Czym był marsz śmierci i dlaczego warto upamiętniać to wydarzenie? Pytamy o to profesora Krzysztofa Ruchniewicza, historyka, mieszkańca Miłoszyc, a od niedawna także pełnomocnika rządu do spraw stosunków polsko-niemieckich, który również był na starcie rajdu.
- W styczniu 1945 r. w wyniku przymusowej ewakuacji obóz pracy Fünfteichen (obecnie w Miłoszycach) opuściło ok. 6 tys. więźniów - mówi profesor Ruchniewicz. - Działo się to do niedługo przed pojawieniem się w tych okolicach pierwszych jednostek radzieckiej armii. Wielu miłoszyckich więźniów, słysząc od połowy stycznia coraz bliższe odgłosy armat, miało nadzieję, że chwila ich wyzwolenia jest już bliska, że niedługo wrócą do swych domów i rodzin. Nie wszystkim udało się doczekać tych momentów... Trudów zimowego marszu do KZ Gross Rosen, obozu matki, nie przeżyła 1/3 z ewakuowanych, a właściwie brutalnie gnanych po oblodzonych drogach. Dla już wcześniej wyczerpanych organizmów marsz w siarczysty mróz, bez zaopatrzenia i zakwaterowania był drogą śmierci. Niezdolni do dalszego marszu umierali lub byli dobijani przez straż. Jeszcze wiele lat po II wojnie światowej na trasie przemarszu znajdowano prowizoryczne pochówki więźniów z Miłoszyc, których pospiesznie chowano w bezimiennych grobach. Niemal 80 lat po tych tragicznych wydarzeniach grupa rowerzystów postanowiła uczcić pamięć zmuszonych do marszu śmierci. Rajd rowerowy ma przypomnieć styczniowe dni sprzed 8 dekad i niejako zapowiedzieć czekające nas obchody 80. rocznicy wyzwolenia obozu w styczniu 1945 roku. Naziści nie zamierzali pozostawiać wkraczającym Sowietom żywych dowodów swych zbrodni - ludzi w pasiakach. Z ewakuacją obozów ze Śląska zwlekano jednak do ostatniego momentu. Ważniejsze było wykorzystanie niewolniczej siły roboczej do ostatnich dni trwania Tysiącletniej Rzeszy. Wprawdzie już latem 1944 roku wydano stosowne zarządzenia, jednak dopiero ofensywa styczniowa Armii Czerwonej w 1945 roku zmusiła do pospiesznego likwidowania obozów i organizowania transportów więźniów do obozów w głębi Rzeszy. Brak odpowiednich środków transportu, sroga zima przełomu 1944/45 roku, chaos na drogach zapchanych wycofującymi się oddziałami i masowo uciekającymi niemieckimi cywilami zmusił komendantów do porzucenia drogi kolejowej. Więźniów pędzono pieszo, często przez wiele dni, bez wystarczającego ubrania i pożywienia, bez ciepłego schronienia nocą. Ewakuację miłoszyckiego obozu zarządzono dopiero 21 stycznia. W szpitalu obozowym pozostawiono chorych więźniów. Na szczęście nie zdecydowano o ich likwidacji, ale porzucono bez jakiejkolwiek pomocy medycznej. Część z nich zmarła, pozostałych przy życiu wyzwoliły wojska radzieckie 23 stycznia. Golgota więźniów miłoszyckich trwała pięć dni i 4 noce. Pędzono ich przez Ratowice, Czernicę, Kotowice, Groblice, Świętą Katarzynę. Dalej zapewne przez Domasław, Tyniec Mały, Małuszów, Strzeganowice, Kąty Wrocławskie, Piotrowice, Kostomłoty, Wichrów, Jaroszów. W Gross Rosen przebywali tylko przez kilka tygodni, by po zarządzeniu kolejnej ewakuacji znów znaleźć się w transporcie w głąb Niemiec. Dopiero koniec II wojny światowej przyniósł im wolność. Pamięć o obozach pracy w Jelczu, Miłoszycach i Ratowicach odżyła i zaczyna się utrwalać. Dzieje się to za sprawą władz miasta i gminy oraz lokalnych mieszkańców. Duże zasługi położyło Stowarzyszenie Lokalna Grupa Zwiadowców Historii, ale także wiele prywatnych osób po prostu zainteresowanych historią. Być może organizacja rajdu rowerowego stanie się stałą imprezą towarzyszącą upamiętnieniu dziejów obozu i jego więźniów. Byłoby wskazane zainteresować tym pomysłem młodych ludzi i w ten sposób przypomnieć im o przeszłości, skutkach wojny i nienawiści, które - jak widać choćby by na przykładzie agresji Rosji w Ukrainie - nie są tylko historycznym wspomnieniem, lecz wydarzeniem dziejącym się na naszych oczach.
Na starcie rajdu był też burmistrz Jelcza-Laskowic Piotr Stajszczyk.
Musimy myśleć o przyszłości, nie zapominając o historii - mówił. - Dzięki takim ludziom jak Lokalna Grupa Zwiadowców Historii znamy wiele miejsc na terenie naszej gminy, które wymagają upamiętnienia i będą upamiętniane, choćby w ten sposób, jak tutaj dzisiaj, gdzie stoi tablica mówiącą o obozie Fünfteichen, spod której właśnie rusza rajd rowerowy trasą marszu śmierci, co też jest przecież rodzajem upamiętnienia.
*
Jak widać na zdjęciach lotniczych miejsca po obozie Fünfteichen - do dziś dość dobrze widać (na tej części pola, która jest zaorana), jak struktura ziemi odznacza miejsca po obozowych. Barakach.
Napisz komentarz
Komentarze