Do Kina Odra zacząłem chodzić już jako przedszkolak z rodzicami. To były wczesne lata 50. Zapamiętałem obiekt jako dwie duże sale: poczekalnię i samo kino. W tej pierwszej była zbita z desek kasa, długie, bez spocznika schody na balkon; na prawo od kasy wejście do toalet, a na lewo - do sali kinowej, wprost na ekran. Sala była płaska, z twardymi krzesłami, z przejściem na środku.
Dobrze zapamiętałem dym papierosowy. Pewnego razu rodzice kupili bilety do kina na balkonie i dopiero przekonaliśmy się, jakie to przykre, gdy z całej sali dym unosi się do góry! Wkrótce zabroniono palić papierosy w kinie.
Ważniejsza jednak była inna, pożyteczna okoliczność. Filmy, na które zabierali mnie rodzice, to były np. nieliczne polskie ("Skarb", "Zakazane piosenki"), francuskie "Wakacje pana Hulot", "Pat i Patachon"), albo przedwojenne rosyjskie komedie ("Świat się śmieje", "Wołga, Wołga"). Niestety - z napisami, które rodzice musieli mi czytać na głos, co innym pewnie przeszkadzało. To mnie zdopingowało do nauki czytania, co osiągnąłem już w niezłym stopniu w wieku 6 lat. Mogłem już samodzielnie chodzić na niedzielne poranki (bilet 1,30 zł), ale już nie na popołudniowe seanse, zwykle dozwolone od 12 lat. Takich "niepełnoletnich" było wielu, a bileter, pan Wasylik (senior, ojciec Henryka, próżniejszego operatora), straszył nas milicją. Oczywiście żartował, bo przechodząc codziennie koło naszego domu do pracy i z powrotem, stukając swoją laseczką, często zapraszał na nowy, "doskonały" film.
Najbardziej podobały się nam filmy batalistyczne (oczywiście radzieckie), które były swego rodzaju instruktażem dla naszej ulubionej zabawy w wojnę w zalegających jeszcze wszędzie ruinach.
W niebezpiecznych grach 6-8 letnich dzieciaków na Pl. Jedności Narodowej i Pl. Zamkowym oprócz moich kuzynów - Witka i Romka uczestniczyli: Florek Karg, Marian Polerowicz, Jurek Żydło, Adam i Jurek Spechtowie, Bronek Krall, Staszek Romanowski, Włodek Chmielewski, Romula Korzeniowski, Rysiek Tymiuk, bracia Bidowie i Wypuszczowie.
Nie wiedzieliśmy wtedy, czym przed wojną była ruina. Po latach dowiedziałem się, że przed wojną był to tzw. Pruski Dwór, największa w Oławie konkurencja dla sali Palast-Theater (czyli powojennego Kina Odra).
W czasie wojny Hitler zabronił Niemcom korzystać z tego typu obiektów. Zorganizowano tam obozy wegetacji i pracy przymusowych pracowników z całej Europy. Palast-Theatrowi wyznaczono rolę propagatora triumfów niemieckiego oręża. Obiekty takie jak Pruski Dwór, Pałacyk Nadodrzański i hotele zostały więc zdewastowane przez samych Niemców. Resztę dopełnili sowieccy żołnierze, którzy nocując tu w mroźną zimę 1945 r. grzali się paląc meble i podłogi. Palast-Theater ocalał i znowu stał się narzędziem propagandy, tym razem sowieckiej, choć - na szczęście - nie wszystkie filmy były godne potępienia, szczególnie te przedwojenne.
W sali dawnego P-T po 1945 r. organizowano też koncerty estradowe, muzyczne i teatralne, na których bywałem z rodzicami. Zapamiętałem przede wszystkim dixiland Wicharego i czeską orkiestrę muzyki południowo-amerykańskiej pod dyrekcją Kuczery.
Niezapomnianym spektaklem był dla nas "Wodewil Warszawski" autorstwa Gozdawy i Stępnia, w którym wystąpił wujek Antoni (ojciec Witka i Romka). Przedstawienie przygotował inż. Edmund Bałaziński, dyrektor Huty "Marta". Wcześniej, w latach 1945-50 nauczyciel chemii w liceum, gdzie też założył uczniowski teatr i chór. Efektowna była przede wszystkim scenografia, przedstawiająca słynny widok trasy WZ z tunelem. Kiedy przygasły światła i nad nim pokazały się ruchome nocne tramwaje, sala na stojąco wyraziła swój aplauz.
Wcześniej przedstawienie prezentowane było w siedzibie zespołu, w niewielkim Klubie Hutnik przy ul. Browarnianej (przed wojną drugie kino oławskie). Dyrektor Bałaziński był prawdziwym mecenasem kultury i szkoda, że pod koniec lat 50. wyjechał z Oławy.
Po nim zespół teatralny przejęło małżeństwo państwa Notzów. Widziałem ich 2 przedstawienia, w tym o sierotce Marysi. Jeśli dobrze pamiętam, najmniejszego krasnala grał w nim nasz kolega Dziunek Chorwacki.
Oprócz huty działalność kulturalną w mieście uprawiał też klub "Kolejarz", którym opiekował się ZNTK. Najpierw w dzisiejszej siedzibie OK, gdzie istniała orkiestra dęta. Później, pod koniec lat 50., powiat przejął obiekt (i orkiestrę). Klub przeniósł się do sali zwanej powszechnie "Tartakiem" (dziś hotel o dziwnej, niegramatycznej nazwie "Oławian"), organizując imprezy rozrywkowe i taneczne.
W mieście działał też chór Spółdzielni Samopomocy Chłopskiej pod kierunkiem Zbigniewa Leśniaka. Swą siedzibę miał w świetlicy przy ul. Głowackiego. Szerszą działalność prowadził PSS w lokalu przy ul. Karola Miarki, gdzie działała orkiestra mandolinistów pod dyrekcją p. Wełny, zespoły muzyczne i taneczne.
Jak widać władze miejskie i powiatowe do końca lat 50. mało angażowały się w organizację miejscowej kultury (z wyjątkiem Biblioteki Powiatowej). Rolę tę spełniali indywidualni zapaleńcy i pomagający im większe zakłady pracy i szkoły. Prawdę powiedziawszy, za wielu chętnych do udziału w amatorskim ruchu artystycznym nie było. Największe wzięcie miało kino.
* * *
Dla młodzieży i dzieciarni powojennego pokolenia na pierwszym miejscu na pewno był sport, który trzeba było jednak organizować samemu. Uprawialiśmy kilka dziedzin, które tu w skrócie wymienię. Królowała oczywiście piłka nożna, zwłaszcza gdy urządzili nam pod nosem "ogródek jordanowski", zdominowaliśmy go dokumentnie, przez co ochroniliśmy okienne szyby na naszym podwórku.
Od wczesnych lat 50. mieszkaliśmy na pierwszym piętrze (dwie rodziny Witkowskich) w tzw. burmistrzówce, ponieważ mój ojciec zarządzał miastem w latach 1949-51.
To było raczej podwórze, największe w okolicy, bo jak przystało na przedwojennego pierwszego jego mieszkańca, czyli burmistrza, oprócz herbu miasta na frontonie budynku posiadał dwa garaże (na automobil i dorożkę), stajnię, oficynę dla służby i obszerny plac manewrowy.
Wykorzystywaliśmy go na grę w kiczki-paliczki, dwa ognie, ale przede wszystkim w piłkę nożną.
Był też palant z "rakietami" wystruganymi z desek. Była też koszykówka z jedną tablicą (dlatego graliśmy wyłącznie w "króla"). Były rowery, zwłaszcza zawody wokół naszego placu. W zimie sanki i łyżwy. Nie było warunków do uprawiania pływania. Nie ryzykowaliśmy z Odrą. Co najwyżej chlupaliśmy się w Oławce za stadionem, gdzie po latach zbudowałem dom.
Prawie wszyscy z naszego Placu Jedności i okolic chodziliśmy do tej samej podstawówki nr 2, która była nietypowa, bo połączona organizacyjnie z liceum. Pierwsze 3 lata spędziliśmy na tzw. tajwanie koło wieży ciśnień, ale codziennie gościliśmy w głównym gmachu na apelu, który prowadzili zetempowcy i zetempówki.
Wstyd się do tego przyznać, bo należałem też do pionierów. Wprawdzie tylko przez jeden dzień, ale kiedyś ktoś może mi to wyciągnąć. Kiedy byłem w pierwszej klasie - pewnego zimowego dnia przyszedł do klasy dużo starszy uczeń z głównego gmachu szkoły, w koszuli zetempowca i poinformował nas, że jesteśmy wszyscy pionierami i że w niedzielę pojedziemy do Wrocławia, gdzie poznamy pionierów z innych miast. Wszyscy mamy być w białych bluzkach lub koszulach oraz w czerwonych chustach, które nam rozdał i pokazał jak je wiązać. Uczył nas też pionierskiego pozdrowienia, które znaliśmy z filmów, zwłaszcza o pionierskim miasteczku Artek. Stosowaliśmy je często stojąc rzędem na chodniku przed naszą kamienicą i salutując po rosyjsku "odbieraliśmy defiladę" maszerujących czwórkami bratnich żołnierzy, którzy z ręcznikami pod pachą udawali się lub wracali z łaźni.
Zawieziono nas autobusem marki "stonka" do wrocławskiej szkoły w pobliżu Hali Ludowej. W dużej auli stała choinka do sufitu. Pojawił się Dziadek Mróz z drużyną śnieżynek, też w czerwonych chustach. Rozdawały nam paczuszki ze słodyczami, za które mieliśmy dziękować po pioniersku. Był film (oczywiście o pionierskim Arteku) i śpiewanie piosenek, z których znaliśmy tylko "Miliony rąk". Tę pieśń śpiewaliśmy codziennie na apelu. Wycieczka do Wrocławia zakończyła się powszechnym machaniem rąk z pionierskim pożegnaniem.
Tak się złożyło, że gdy awansowaliśmy do centrali szkoły, akurat zmienił się układ polityczny w kraju, znikły poranne apele, pojawiły się lekcje religii z ks. Franciszkiem Kutrowskim, dotychczasowych aktywistów zastąpili nowi szkolni organizatorzy różnych wydarzeń np. Józef Krygier i Leon Lubawa, którzy wyspecjalizowali się w "Zgaduj-Zgadulach". Nasza paczka też poczuła nowy wiatr i nie chcieliśmy być gorsi. Nie będę opisywał wszystkich lepszych i głupszych pomysłów tylko wymienię je hasłowo: klub młodzieżowy po zagraconym magazynie w piwnicy, wakacyjne rajdy rowerowe po Ziemi Kłodzkiej. Więcej słów poświęcę zespołowi muzycznemu, który założyłem w naszej klasie (chyba szóstej). Na akordeonie grał Czesiek Senko, na perkusji Zdichu Tomaszewski i ja na pianinie. Skład uzupełniali wokaliści - kuzyn Witek i Jurek Żydło, którzy wykorzystywali różne wynalazki perkusyjne, jako że były to modne gorące rytmy południowe. Występowaliśmy tylko w naszej szkole, bo w innych, które nas zapraszały nie dało się grać na rozstrojonych pianinach, jeśli w ogóle istniały. Nauczyciel Kazimierz Nosek, który sprzyjał naszej grupie obiecał, że załatwi nam występ w Kinie Odra z okazji (chyba) Dnia Nauczyciela. Zagraliśmy jeden utwór w przerwie między częścią oficjalną i artystyczną. Był to ówczesny przebój "Bajo-bongo". Nakazano nam wystąpić w białych koszulach lub swetrach, a nie w kolorowych, jak chcieliśmy.
Byłem też ministrantem. To działo się też w grupie, innej i mniejszej. Mieliśmy ustalony porządek. Wymiennie służyliśmy do mszału, dzwonka, kadzidła i kropidła. Aż pojawił się niejaki K., który wcześniej znany był jako bardzo aktywny zetempowiec. Teraz się nawrócił i kiedy szedł do lub wracał z kościoła - ręce składał jak do modlitwy. Tu też chciał być ważny i chciał nami rządzić. Księżom się to podobało, bo to nawrócony bezbożnik. Nam nie. I tak to się skończyło. Przynajmniej trochę liznąłem łaciny, co się potem przydało w liceum.
Wykładał ją sam dyrektor Józef Palider, który bardzo popierał wydarzenia szkolne o kulturalnym charakterze. Uczniów obowiązywał udział w cyklicznych koncertach umuzykalniających prowadzonych przez Piotra Łoboza i w dorocznych żakinadach z okazji Dni Oławy. Popierał też pożyteczne uczniowskie inicjatywy. Za podpowiedzią wychowawcy naszej klasy, chemika Stefana Stępnia udaliśmy się do dyrektora we dwójkę z Witkiem (z naszej paczki w liceum zachował się tylko Romula, który jednak postawił na piłkę nożną), aby przedstawić naszą propozycję powołania Działu Imprez Rozrywkowych. Chcieliśmy kontynuować rajdy rowerowe po Polsce, organizować występy znanych zespołów rozrywkowych, organizować wyjazdy na takowe, wykorzystać boisko szkolne do gry w tenisa, (bo w szczypiorniaka nikt nie chciał grać), i powołania zespołu muzycznego z udziałem muzyków spoza szkoły.
Dyrektor zgodził się i wyznaczył opiekuna Kazimierza Noska oraz miejsce, gdzie moglibyśmy przechowywać różne dokumenty - czyli niewielki pokój pani Stanisławy Sajkiewicz do przechowywania map. Nestorka szkoły, oddała nam wspaniałomyślnie oprócz klucza jedną szufladę w biurku, gdzie zmieściły się także 2 pieczątki.
Realizowaliśmy nasze plany. Ze Zbigniewem Dotzauerem przejechaliśmy 2 rajdy: z Koszalina do Gdańska i z Częstochowy do Krakowa i Zakopanego. Sprowadziliśmy na koncert w liceum Niebiesko - i Czerwono-Czarnych oraz dwa inne, mniej znane zespoły. Zorganizowaliśmy wyjazd do Wrocławia na koncert Paula Anki, który pechowo po przerwie odwołano na wieść o śmierci Kennedyego. Często grywaliśmy w tenisa używając przenośnych metalowych bramek jako słupków do rozciągnięcia siatki (dziś w tym miejscu znajduje się siedziba powiatu).
Udało mi się też założyć zespół, którego zasadniczy trzon stanowili Tosiek Adamowicz (gitara i wokal), Jasiu Nowacki (klarnet i saksofon), Zdzichu Tomaszewski (perkusja) i ja na fortepianie. Często skład zasilali Rysiek Dubiel (gitara), Kaziu Soliński (kontrabas), Lalka Wajcman (wokal), Tadek Toffel (piano), Dzidek Bilewicz (trąbka i saksofon), Andrzej Koch (akordeon) i Marek Kurnicki (puzon).
Jako podstawowa czwórka graliśmy amatorsko w naszym liceum i Zakładowym Domu Kultury w Jelczu, ale głównie zarobkowo w innych składach: w PDK na tzw."Koniczynkach", w Piwnicy Brzeskiej i w jelczańskiej restauracji "Uśmiech". Ja miałem też inny skład na dancingach w Adrii.
* * *
Końcówka lat 50. to była też rewolucja w dziedzinie kultury masowej. Pojawiła się bowiem telewizja, która wywołała popłoch w branży filmowej. Zaczęto przebudowywać dotąd płaskie widownie ma amfiteatralne, przerabiać kabiny filmowe i ekrany do projekcji panoramicznych zamiast dotychczasowych w formie tzw. kaszetu.
Szybszy i tańszy był sposób dobudowywania sal widowiskowo-kinowych do istniejących domów kultury. Placówki te żądały jednak szerszego programu: sceny powinny mieć proscenium, kulisy i garderoby z toaletami dla wykonawców oraz szatnie dla widzów. Koszty wtedy rozkładały się na 2 inwestorów. Wiadomo bowiem było, że kino i PDK szykowały się do remontu. Mam wątpliwości, czy w przypadku Oławy było jakieś porozumienie między Okręgowym Zarządem Kin (OZK) i naszymi władzami powiatowymi w sprawie wspólnej realizacji dużej sali wielofunkcyjnej.
O Kinie Odra na przełomie lat 50. i 60. niewiele mam do powiedzenia, bo "poszło" do remontu. Projekcje filmowe przeniesiono do Hutnika, skąd musiał być eksmitowany zespół teatralny. Widzowie jakoś nie zaakceptowali tego obiektu. Ci, co nie mogli żyć bez filmów, coraz częściej mieli okazję oglądać je w telewizji.
Ja w tym czasie zakończyłem edukację w liceum i gdy nie dostałem się na historię sztuki w Poznaniu, zmuszony byłem podjąć jakąś pracę do czasu zdania egzaminu na studia polonistyczne we Wrocławiu. (Ówczesne przepisy nie dawały możliwości zdawania gdzie indziej w tym samym roku.) Nie miałem problemu z uzyskaniem pracy w PDK.
Dla potrzeb tego tekstu wspomnę tylko 2 zdarzenia. Tu dowiedziałem się, że przy generalnym remoncie PDK na przylegających ogrodach mieszkańców powstanie wielofunkcyjna sala widowiskowa na ok. 400 miejsc.
W tym czasie otwarto kino po remoncie, ja dostałem się na studia, a kierowniczka pani Teresa Świerczyńska poprosiła mnie, abym na zakończenie swojej pracy zorganizował występ na akademii (chyba dla spółdzielców) w Kinie Odra. Nie było łatwo, bo to był okres wakacyjny, wynagrodzenie liche, a w dodatku Tośkowi armia przypomniała się do odbycia od września 2-letniej służby. Ten, choć miał inny pomysł na spędzenie ostatnich dni wolności, stanął na wysokości zadania i dodatkowo znalazł wokalistkę z Brzegu o imieniu Lena. Zgodzili się także Jasiu i "Tomasz". Okazało się, że to był nasz pierwszy wspólny koncert w Kinie Odra i ostatni, który zagraliśmy w życiu razem.
Po imprezie kierowniczka podziękowała mi słowami w rodzaju: "Spisałeś się. Nadajesz się do tej pracy. Wracaj tu po studiach".
* * *
Okres, który minął od rocznego epizodu pracy w PDK-u, spędziłem na zdobyciu kwalifikacji studiując na Uniwersytecie Wrocławskim polonistykę i kulturoznawstwo. Nabyłem też umiejętności zawodowych pracując na ostatnim roku studiów w dziale promocji wydawnictwa Ossolineum, a później w Zakładowym Domu Kultury w Bolesławcu (kopalnia "Konrad" KGHM), który zorganizowałem i kierowałem tą placówką przez 3 lata. Zdecydowałem się wyjechać tam z żoną, ponieważ nie mogliśmy już dłużej mieszkać z moimi rodzicami, którzy lada chwila mieli się przeprowadzić do budynku po drugiej stronie placu. Mieszkania nie zapewniało wydawnictwo ani uczelnia, która wciąż nie mogła doczekać się uznania przez ministerstwo pierwszego w Polsce kierunku kulturoznawstwa. Docent Stanisław Pietraszko, kierujący tym eksperymentem (jednocześnie promotor mojej pracy magisterskiej na polonistyce) zaproponował mi bowiem asystenturę. Niestety bez żadnych perspektyw mieszkaniowych. Mieszkanie zakładowe i pracę dla żony zapewniali tylko w Bolesławcu.
Cdn.
Jerzy Witkowski
Napisz komentarz
Komentarze