- Była wtedy ładna pogoda, spokój na morzu, nikogo w zasięgu wzroku - tak opowiadał nam o swoim poprzednim rejsie, gdy odwiedziliśmy go w Łowiczu, gdy własnoręcznie budował kolejny jacht. - I nagle ktoś mnie puka w plecy. Co jest?! Pierwsze wrażenie było straszne. O mało zawału nie dostałem! Potem okazało się, że to ryby latające. A latają stadami, uciekając przed drapieżnikami. Są w stanie przelecieć 500-600 metrów. Były okresy, że dziennie wyrzucałem z łódki 20-30 ryb. Da się je jeść.
Właśnie dla takich przygód wraca na morza i oceany.
Budował go własnoręcznie w Łowiczu
Rejs rozpoczął w akademickim porcie jachtowym w Górkach Zachodnich pod Gdańskiem. Marcin Klimcza, mieszkaniec Łowicza, zamierza wrócić do Polski za około 10 miesięcy. Popłynie z Bałtyku przez cieśniny duńskie na Morze Północne, opłynie od północy Szkocję i Irlandię omijając ruchliwy kanał La Manche, przepłynie przez burzliwe Biskaje, potem wzdłuż wybrzeży Portugalii i Afryki Zachodniej skieruje się w stronę Przylądka Dobrej Nadziei, a po jego opłynięciu weźmie kurs przez Ocean Indyjski ku południowym krańcom Australii.
- Tam wpłynie na najbardziej niebezpieczne wody: "ryczące czterdziestki" i "wyjące pięćdziesiątki", zwane tak od stopni szerokości geograficznej południowej, po których będzie okrążał Antarktydę, by wokół Przylądka Horn wrócić na południowy Atlantyk i skierować się ponownie na północ, ku Europie - jak podaje Lowiczanin.info.pl.
Historia tego rejsu, który dopiero się zaczął, już jest niesamowita, pokazuje hart ducha pana Klimczaka, jego determinację i poświęcenie. To byłby świetny materiał na dobry scenariusz filmowy.
Jacht jest o trzy metry dłuższy od "Lilu" - tego jachtu, który także sam zbudował przed kilku laty i na którym przepłynął samotnie Atlantyk w roku 2017. "Lilu" miała 5 metrów długości, "Libra" ma 8. Gdy stała w hangarze, w Łowiczu, robiła wrażenie dużej jednostki. Bo wtedy było widać potężny stalowy kil i wszystko inne, co zwykle kryje się pod wodą. Ale gdy 14 września została już zwodowana w marinie ośrodka AZS w Górkach Zachodnich w Gdańsku, pokazało się, jaką jest kruszyną. Na niej żeglarz z Łowicza chce stawić czoła "ryczącym czterdziestkom" i "wyjącym pięćdziesiątkom", w tym ekstremalnie burzliwym wodom koło przylądka Horn - najdalej na południe wysuniętego skrawka Ameryki Południowej.
Nie lubi o sobie mówić, nawet właściwie nie potrafi. Wszelkie szczegóły dotyczące pracy nad jachtem trzeba było zawsze od niego wyciągać zdanie po zdaniu, choć przecież nie wzbrania się przed kontaktami, jest otwarty. Ale należy do tych, którzy więcej robią niż mówią. Nie ukrywa, że morze budzi w nim respekt, w końcu wie, na co się porywa.
- Jeżeli zawinę gdzieś do portu, to będę jednym z kilkunastu milionów ludzi, którzy opłynęli kulę ziemską - mówił nam dwa lata temu. - Jeśli nie zawinę do żadnego portu, a płynąłbym na kupionej łódce, to byłbym jednym z kilkunastu na świecie, którym się to udało. Ale na własnoręcznie zrobionym jachcie nie dokonał tego dotąd nikt. Chcę być pierwszy.
Jeśli kiedykolwiek mówi się o kimś, że postawił wszystko na jedną kartę, że spalił za sobą mosty - to te określenia są adekwatne do opisu determinacji Klimczaka.
TU pisaliśmy o tej ciekawej historii:
Napisz komentarz
Komentarze