Artykuł ukazał się w "Gazecie Powiatowej" w lipcu 2019 roku. Justyna i Artur są już małżeństwem!
Justyna jest lektorem języka angielskiego w firmie JW Academy, Artur kieruje tam biurem. Poznali się dzięki pasji do sportu - w Klubie Biegacza "Harcownik". Oboje kochają biegać, ale to nie wszystko. Ona lubi jazdę konną, on uprawia triathlon. Chętnie sięgają po rower - w ramach treningu i rekreacyjnie. - Czynnie biegam w maratonach - opowiada Artur. - Dołączyłem do "Harcownika" i tam na siebie trafiliśmy. Łączy nas bardzo wiele Razem jesteśmy zakręceni na punkcie sportu i często jeździmy rowerami.
Garda jest największym i - jak często możemy przeczytać w przewodnikach - najpiękniejszym jeziorem we Włoszech, położonym w malowniczych i pełnych słońca górach. Słynie także z najczystszych wód spośród wszystkich włoskich jezior (jej kolor przypomina ten spotykany nad Adriatykiem). Wokół jeziora położonych jest kilkanaście typowo włoskich romantycznych miasteczek z wąskimi uliczkami, tarasami widokowymi i restauracjami. Trudno się więc dziwić, że z roku na rok to coraz popularniejszy kierunek wakacyjny, także dla Polaków.
Lago di Garda (z włoskiego) to świetna propozycja dla tych, którzy uwielbiają aktywnie spędzać czas. Choć nic nie stoi na przeszkodzie, by cały dzień wylegiwać się na plaży i rozkoszować upalnym słońcem, to zwłaszcza północna, a zarazem górska część jeziora, stanowi wspaniała bazę dla sportowców. Dlatego też trenować tam zdecydowali się członkowie Jelcz Triathlon Project oraz Klubu Biegacza "Harcownik", którzy do Włoch pojechali w maju.
Radość
- Planowaliśmy jechać razem z nimi, ale stwierdziliśmy, że zrobimy to inaczej - mówi Justyna. - Samochodem byłoby za nudno. Założyliśmy więc, że dojedziemy tam rowerami, ale wrócimy już z grupą. Przy okazji chcieliśmy przeżyć fajną przygodę i przede wszystkim cieszyć się samą podróżą, a nie osiągniętym celem. Mieliśmy na to tylko tydzień, więc żeby zmieścić się w czasie, część trasy przejechaliśmy pociągiem. Nad Gardę jest od nas trochę ponad 1000 kilometrów. 750 przejechaliśmy rowerami, resztę pociągami. Zajęło nam to sześć dni, więc został jeden na korzystanie z uroków pięknych włoskich krajobrazów, a potem wracaliśmy do domu. Czy było warto? Oczywiście!
- Justyna stwierdziła, że nie chce jej się tam jechać przez 16 godzin samochodem - śmieje się Artur. - Wolała za to sześć dni rowerem. Brzmi abstrakcyjnie, ale naprawdę tak było!
To nie ich pierwsza taka podróż. Artur, jeszcze bez Justyny, objechał wzdłuż i wszerz Tatry. Na dwóch kółkach dojechał również do Drezna i Pragi. Jego narzeczona za to jechała już kiedyś rowerem właśnie do Włoch, pokonując 8 różnych krajów w 8 dni. Odwiedziła także czeski Jesenik i stolicę Austrii - Wiedeń. Razem najdalej dojechali nad polski Bałtyk. Aż do teraz: - Podróżowanie w taki sposób sprawia nam najwięcej radości. Dziś wszędzie można dolecieć samolotem. Wsiadasz, przelatujesz nad różnymi krajami i wysiadasz na miejscu. Wybierając auto skupiasz się za to na trasie i jesteś głównie na autostradzie. Nie widzisz nic poza asfaltem. Jadąc rowerem możesz zobaczyć dany kraj od środka. Dowiedzieć się, jak wygląda życie jego mieszkańców, poznać wspaniałych ludzi. Najpiękniejsze było właśnie to, że cały czas ich spotykaliśmy. Nocowaliśmy u nich, bardzo nam pomagali. Poznawaliśmy ich kulturę, integrowaliśmy się, robiliśmy wszystko to, czego nie moglibyśmy doświadczyć w ramach klasycznej turystyki. Oboje bardzo lubimy poznawać nowych ludzi. Komunikowaliśmy się z mieszkańcami w różnych językach – głownie po angielsku ale i po niemiecku czy włosku. W Czechach pomógł nam język polski.
Ludzie
Dziennie pokonywali od 90 do 170 kilometrów. Planu nie było. Jedynie pierwszy nocleg był wcześniej zarezerwowany. O każdy następny martwili się już w trasie, gdy mniej więcej mogli przewidzieć, gdzie są w stanie dojechać. Wiele zależało od pogody. Bywały dni ciepłe, ale zdarzały się też takie, w których przez długie godziny lał deszcz. - Nawet ulewę w Austrii wspominamy dobrze - podkreśla Justyna. - Było potwornie ciężko, ale przejechaliśmy wtedy całkiem sporo. Po całym dniu jazdy w ulewnym deszczu, byliśmy przemoczeni i bardzo zmarznięci. Ale dziś te chwile wspominamy najlepiej! Tego dnia nie dojechaliśmy do celu. Zatrzymaliśmy się w pensjonacie, 20 kilometrów od Salzburga. Właściciel nie wydawał się zbyt zadowolony, gdy nas zobaczył - z naszych butów strumieniami wylewała się woda, a wszystkie nasze rzeczy były mokre i obłocone
Jak się potem okazało, chłodna - dosłownie i w przenośni - Austria stanowiła wyjątek. Czesi ugościli jelczańsko-oławskich harcowników na zjeździe harcerzy. Była muzyka, ognisko i gitary. Do dziś utrzymują kontakt i już planują kolejne odwiedziny. Oczywiście znów na rowerach. Włosi? Na każdym kroku pomagali, a gdy sprzęt odmawiał posłuszeństwa, angażowali do naprawy sąsiadów. Niektórzy patrzyli na nich jak na dziwaków, ale większość się uśmiechała. Nieczęsto widzi się bowiem radosną parę, która ma już w nogach kilkaset kilometrów przejechane, a przed sobą drugie tyle. Nawet ulewna Austria nie była jednoznacznie pechowa. Gdy Justyna i Artur, kierując się wskazówkami właściciela pensjonatu, trafili na niewłaściwy dworzec w Salzburgu, pomógł im taksówkarz. Bez problemu wpakował zabłocone rowery do auta i zawiózł ich na pociąg. W każdym kraju znaleźli się dobrzy ludzie, którzy chcieli pomóc.
Przygotowanie
Wydaje się, że do takiej podróży trzeba się dobrze przygotować fizycznie. Artur był w zaawansowanym treningu, więc wiedział, że bez problemu da radę. Justyna - choć sport w jej życiu jest ważny od zawsze - w ostatnim roku poświeciła się głównie pracy, więc na aktywność brakowało czasu. Razem zgodnie przyznają, że kondycja jest ważna, ale jeszcze ważniejsza jest głowa. - Psychicznie wiedziałam, że dam radę i to było najważniejsze - opowiada Justyna. - Co jakiś czas oczywiście robiliśmy weekendowe wycieczki rowerowe, ale przyznaję, że ostatnio miałam mniej czasu na sport. Na szczęście oboje mamy takie charaktery, że nigdy nie odpuszczamy. Im jest trudniej, tym czujemy większą motywację. Poza tym - co ciekawe - w każdym kraju znajdowałam jakieś monety na drodze. W sumie przywiozłam 12 monet do domu! W naszym życiu sprzyja nam szczęście, więc wiedzieliśmy, że musi się udać. Choć tak naprawdę, jeśli pytano nas o to, kiedy i czy w ogóle dojedziemy, odpowiadaliśmy, że... jedziemy. Podróż sama w sobie była naszym celem, a pośpiech niczemu nie służył. Najważniejsze było dla nas zdrowie i bezpieczeństwo.
Wartości
Ostatecznie wszystko szło tak sprawnie, że w sześć dni przejechali nawet więcej niż założyli. 12 kilometrów przed finiszem Arturowi rozerwał się łańcuch. Drugiego nie miał, więc stwierdził, że jak będzie trzeba, to pobiegnie z rowerem na plecach. Ostatecznie udało się go naprawić i dołączyć do przyjaciół z Klubu Biegacza "Harcownik" oraz Jelcz Triathlon Project.
Na pytanie, co w takim podróżowaniu jest najpiękniejsze, odpowiadają: - Spędziliśmy ten czas razem! Budziliśmy się rano i naszym jedynym celem było wejście na rower i przejechanie kilkudziesięciu kilometrów. Zjedzenie czegoś i znalezienie noclegu. Mogliśmy się skupić na takich najprostszych potrzebach, nie myśleć o niczym, cieszyć się sobą. Chcieliśmy, żeby ta podróż była właśnie taka. Byśmy mogli poczuć te wartości, które w dzisiejszym świecie często zatracamy. Byliśmy otwarci, chcieliśmy rozmawiać z ludźmi, poznawać ich kulturę i mocno czuć miejsca, które mijamy. Dzięki temu mamy mnóstwo wspomnień, których nie byłoby, gdybyśmy wybrali klasyczną formę wyjazdu.
A co by powiedzieli ludziom, którzy marzą o czymś takim, ale wciąż się wahają?
- Żeby się nie zastanawiali, tylko jechali. Zdecydowanie! To wspaniały sposób na spędzenie czasu. Wyprawa, która już zawsze zostanie w pamięci. Oczywiście będą kryzysy i momenty zwątpienia, ale właśnie po to jest życie, aby je pokonywać! Jeśli ktoś lubi jeździć rowerem i nie przerażają go długie wycieczki, to zdecydowanie warto. Sami już myślimy o kolejnych podróżach. Tym razem chcielibyśmy pojechać jeszcze dalej - do Portugalii! Jeśli człowiek ma marzenia, pozytywne nastawienie i osobę, która go wspiera – wszystko jest w życiu możliwe.
Napisz komentarz
Komentarze