Zbrodnia sprzed lat
Piątek, 3 sierpnia 2012. Starszy mężczyzna przychodzi na komisariat policji w Jelcz-Laskowicach i mówi: - To ja zabiłem!
*
Piekary. Noc z 23 na 24 września 1994. Parę dni później sąsiedzi przeczytają w "Wiadomościach Oławskich": - Wiadomo, że przed śmiercią mężczyzna bawił się w miejscowym lokalu "Rusałka", skąd biesiada przeniosła się do jego domu. Co było dalej?
Do dziś, choć mija osiemnaście lat od zbrodni, nie potrafimy jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Być może niedawna wizyta w jelczańskim komisariacie pomoże w rozwiązaniu zagadki. Na razie jednak wróćmy do jesieni 1994.
Tego wieczora czterdziestoparoletni mężczyzna, w towarzystwie paru kompanów, bawił się w miejscowym barze. Nie było w tym nic dziwnego, bo przesiadywali tam często, a wina nigdy nie brakowało. Tym razem doszło wprawdzie między nimi do jakiejś awantury, ale to też nie było wyjątkowe. Gdy zamykano lokal, około godziny 22.40, Zygmunt P. z dwoma kolegami opuścili "Rusałkę". W barze był z nimi także Ryszard P., ale on nie poszedł z kolegami.
- Razem z Jankiem J., który już dziś nie żyje, odprowadzaliśmy Zygmunta - opowiada Mariusz T. - W jego domu piliśmy jeszcze trochę. Po 15 minutach rozeszliśmy się. Nie pamiętam, aby Zygmunt mówił coś wyjątkowego, żeby się czegoś bał, czy coś takiego. Było normalnie. No, może poza tym, że byłem wtedy u niego pierwszy i - jak się potem okazało - ostatni raz.
Co było dalej, nie wiadomo.
W samo serce
Zakrwawione ciało Zygmunta P. odnalazł jego brat Michał (prosi, aby w gazecie nie używać jego nazwiska). Zwłoki leżały przy głównej ulicy, przed starym domem, gdzie Zygmunt mieszkał z bratem i bratową (ale wejście miał osobne). Jak ustaliła potem policja, ofiara zmarła w wyniku zadania jej kilku ciosów ostrym narzędziem, prawdopodobnie nożem. W gazecie pisaliśmy wtedy, że już pierwszy cios był śmiertelny, bo trafił prosto w serce. Nikt niczego nie widział, nie słyszał. Nie było świadków. Nie ustalono też narzędzia zbrodni. Wprawdzie policjanci znaleźli przed domem nóż, ale należał do ofiary, na dodatek był czysty, a przynajmniej osiemnaście lat temu biegli nie potrafili odnaleźć na nim żadnych śladów.
- Nic nie słyszeliśmy - wspomina Maria, bratowa Zygmunta. - Było około jedenastej wieczorem, akurat oglądaliśmy film, więc nawet gdyby krzyczał, i tak nie usłyszelibyśmy.
- Do bielizny wyszedłem, co się suszyła, a tu furtka otwarta, to poszedłem zamknąć, żeby pies nie uciekł, jak wypuszczę - mówi Michał, brat Zygmunta. - No i widzę go, jak leży przed domem. Nie zdziwiło mnie to, bo czasem zdarzało mu się, jak wracał pijany. Gdy go podniosłem, okazało się, że mam krew na rękach. Lampa przy drodze akurat nie świeciła, więc poszedłem po latarkę...
Potem od razu poleciał do sołtysa, bo tam był wtedy najbliższy telefon. Pierwsza przyjechała na miejsce karetka pogotowia. Potem policja, prokurator, śledczy z psami gończymi, ale nie podjęły żadnego tropu. Michał zapamiętał, że jeden z policjantów kopał nieświecącą lampę, żeby się zapaliła, bo nic nie było widać.
Oni
Policjanci typowali różnych podejrzanych. Wśród nich był Mariusz T. - Zabrali nas wtedy w nocy, dopiero po 12 godzinach powiedzieli, o co chodzi, bo przecież nie wiedziałem - opowiada. - Niektórych badali na wykrywaczu kłamstw, mnie nie. Przesiedziałem 48 godzin i to wszystko.
Ostatecznie prokurator przedstawił zarzuty dwu mężczyznom: Janowi J.(rocznik 1960) i Ryszardowi P. (rocznik 1956). Być może zbyt szybko, bo obaj mężczyźni konsekwentnie nie przyznawali się do winy. Mało tego, podawali alibi, których nie udało się podważyć.
Wprawdzie u Ryszarda P. znaleziono na ubraniu dwie malutkie ciemnobrązowe plamki, ale niestety, niewiele z tego wynikało. Biegli potrafili udowodnić tylko tyle, że jedna pochodziła z ludzkiej krwi. Czyjej? Tego już nie byli w stanie określić. Na świecie od paru lat znano już test DNA, a w 1986 roku po takich badaniach skazano już nawet pierwszych sprawców morderstwa, ale to było na Zachodzie. Tu mieliśmy Polskę roku 1994, gdy takie badania w codziennej pracy kryminalistycznej wciąż były drogim wyjątkiem.
Gadali
Mieszkańcy do dziś pamiętają tę zbrodnię. Zresztą, co innego mieliby pamiętać, skoro to jedyne zabójstwo w Piekarach od kilkudziesięciu lat...
- Ludzie gadali, gadali, ale każdy bał się o drugim mówić - opowiada jeden z mieszkańców, proszący o anonimowość. - Był taki jeden M. (tu pada jego nazwisko - red.), co to jego jednego za bardzo nie ruszali, nie słuchali, ani na wykrywaczu kłamstw nie sprawdzali. A coś mówiono, że to on mógł zabić. Teraz już nie mieszka w Piekarach, tylko przeniósł się do jednej z sąsiednich wsi.
- Ludzie między sobą coś mówili, ale przy mnie, czy przy żonie, to nikt się nie odezwał, milkli - wspomina brat Zygmunta.
Na biurku
Sprawę przeciwko obu podejrzanym umorzono, ponieważ nie znaleziono żadnych dowodów, które w sposób kategoryczny potwierdzałyby, że któryś z nich jest mordercą. Sprawę zabójstwa zaś umorzono wobec niewykrycia zbrodniarza. Zgodnie z polskim prawem, morderstwo nie ulega jednak przedawnieniu przez 25 lat, czyli organa ścigania i wymiaru sprawiedliwości muszą się nim zajmować, gdy tylko pojawiają się nowe okoliczności. Niewątpliwie właśnie z czymś takim policjanci mieli do czynienia w piątek 23 sierpnia tego roku, gdy mężczyzna wyznał w jelczańskim komisariacie: - To ja zabiłem! Zamknijcie mnie, bo jak nie, to nie wiem, co zrobię!
Zachowywał się bardzo dziwnie. Był nerwowy, krzyczał, nawet wskoczył na biurko. Funkcjonariusze ustalili, że mężczyzna to Ryszard P. - jeden z dawnych kompanów zamordowanego Zygmunta - dziś już 56-letni, na dodatek obecnie znany policji jako osoba nadużywająca alkoholu, leczona psychiatrycznie, a nawet uciekająca ze szpitala. Ta wiedza i jego dziwne zachowanie na komisariacie spowodowały, że wezwano karetkę pogotowia. Lekarze zabrali go do wrocławskiego szpitala, gdzie przebywa do dziś.
Przełom?
Czy niespodziewane wyznania mężczyzny oznaczają przełom w sprawie niewyjaśnionego morderstwa sprzed 18 lat? Czy to on jest zabójcą? Dlaczego nagle, po tylu latach, przyznał się do zabicia kolegi? Czy zdarzyło się coś, co poruszyło jego sumienie? A może to tylko wracają do chorego człowieka wspomnienia dramatycznych przeżyć sprzed lat, które dziś każą mu wierzyć, że on był sprawcą zabójstwa?
Pytania można mnożyć, a odpowiedzi nie przybywa. Dochodzą także problemy prawne. Ryszarda P. nie można dziś przesłuchać jako podejrzanego, bo sprawę przeciwko niemu umorzono przed laty. Aby dziś wznowić śledztwo, potrzebna byłaby zgoda prokuratura generalnego. By jednak wystąpić do niego z takim wnioskiem, trzeba dysponować nowymi, mocnymi dowodami w sprawie. Tymczasem niedawne wyznanie Ryszarda P. niczego nie wyjaśnia, ani nie dowodzi. Nie powiedział nic takiego, co mógłby znać wyłącznie prawdziwy morderca. Opowiadał o faktach, które zna niemal każdy starszy mieszkaniec Piekar. Przypomnijmy, że Ryszard P. nie jest przeciętym mieszkańcem, tylko niegdyś podejrzewanym o to zabójstwo, przesłuchiwanym, zatem jego wiedza o sprawie na pewno jest zdecydowanie większa. Co gorsze dla rozwiązania zagadki, owego piątku w komisariacie Ryszard P. opowiadał policjantom także o pewnych szczegółach, które nijak się mają do faktów, a nawet w sposób oczywisty im przeczą. Zmyślał? W jego stanie psychicznym, w którym urojenia są na porządku dziennym, to bardzo prawdopodobne. Nie zapominajmy jednak, że już 18 lat temu były jakieś podstawy, by podejrzewać Ryszarda P. o zabójstwo. Czy teraz, gdy po tylu latach nagle sam się przyznaje, może to mieć jakiekolwiek znaczenie? Zwłaszcza w obliczu jego problemów psychicznych, które najprawdopodobniej wykluczą odpowiedzialność za ewentualne przestępstwo, nawet gdyby udało się je bezspornie dowieść.
Jeszcze raz
- Prowadzimy czynności w sprawie zabójstwa - mówi prokuratur Henryk Pieńkowski, który teraz na nowo przyjrzy się wszystkim okolicznościom. - Nie miałem tej sprawy wówczas, ale dziś, po zapoznaniu się z aktami, z całą stanowczością mogę powiedzieć, że 18 lat temu nie było mocnych dowodów, aby oskarżyć Ryszarda P. Śledztwo pod nadzorem oławskiej prokuratury prowadził policjant z Wrocławia, doświadczony w sprawach o zabójstwo.
Skoro wtedy nie było dowodów, to co teraz? Prokurator zapowiada, że jeszcze raz podda badaniom nóż, znaleziony przed domem Zygmunta P. Być może współczesne metody medycyny sądowej pozwolą ustalić ślady, których wówczas nie potrafiono wykryć. Prokurator chce też, by biegli odpowiedzieli na pytanie, czy tym narzędziem w ogóle można było zadać takie rany, jakie odniosła ofiara.
A co ze śladami krwi na ubraniu Ryszarda P.? 18 lat temu pobrano próbki do badań, które przeprowadzono. Wtedy jednak zdołano ustalić zaledwie tyle, że jedna z tych próbek to krew ludzka, a druga to tylko krew, bez określenia nawet, czy pochodziła od człowieka. Z informacji, uzyskanych od kierującego wtedy laboratorium kryminalistycznym, wynika, że próbki te podczas badania uległy bezpowrotnemu zniszczeniu, co przy ówczesnym stanie techniki kryminalistycznej było normą. Niestety, nie było wówczas zwyczaju, by wśród dowodów pozostawiać wszystkie zabezpieczone materiały. Nikt wtedy nie wiedział, jak szybko rozwiną się technika kryminalistyczna i medycyna sądowa oraz w jakim pójdą kierunku. Nikt nie mógł więc przypuszczać, że za kilkanaście lat poplamiona koszula mogłaby być jakimkolwiek dowodem w tej trudnej sprawie. Zresztą nie mamy pewności, czy dziś powtórne badanie mogłoby cokolwiek zmienić.
- Moim zdaniem to jednak Rysiek, bo on już miał za sobą jakieś historie z nożem - opowiada jeden z mieszkańców Piekar. - Ale to było ze 30-40 lat temu. Na jakimś weselu ponoć dźgnął kogoś nożem, a gość trafił do szpitala, ale to nie było w Piekarach.
Ryszard P. faktycznie opuścił więzienie sześć lat przed zabójstwem Zygmunta. Od tej pory jednak miejscowa policja nigdy nie miała z nim kłopotów, był spokojny.
Nawet zdjęcia
- Zygmunt święty nie był, lubił wypić, jak to stary kawaler - mówi jego bratowa. - Też miał wcześniej jakieś kłopoty z prawem. Siedział nawet kiedyś, bo był na czatach, gdy inni kradli, ale innym nie szkodził. To był dobry człowiek. Do dziś nie rozumie, dlaczego zginął. - Może coś widział, a potem chlapnął o tym przy alkoholu? - pyta sama siebie. - Może się komuś naraził? A może ktoś się bał, że on coś wie i powie?
Wszystkie rzeczy, jakie pozostały po Zygmuncie, spalili. Zresztą nie było tego dużo. Ta część domu, w której mieszkał, pozostaje pusta.
- Nic po nim nie zostało, nawet zdjęcie - mówi brat. - Ale fotografię to mam w pamięci, w głowie.
A co byłoby, gdyby tak teraz ktoś stanął przed nim i powiedział: - To ja zabiłem!
Odpowiada krótko: - Nie uwierzyłbym. Po tylu latach to nie jest możliwe, aby ktoś się przyznał. Nie uwierzyłbym!
Tekst i fot.: Jerzy Kamiński
Napisz komentarz
Komentarze