Oława Chodzi udeptanymi ścieżkami
- Dlaczego, po dwunastu latach sprawowania funkcji, nie chce pani nadal być prezesem oławskiego koła Polskiego Związku Niewidomych?
- Bo to jest bardzo ciężka praca, wiele papierowych spraw do załatwienia. Jestem już zmęczona. Wiele z siebie dawałam, a wiek także robi swoje. Nie można ciągle żyć na baczność, na określoną godzinę, w biegu wszystko załatwiać. Biegać z dyktafonem, wiecznie w pośpiechu, a to właśnie tak wyglądało. Z zarządu odeszła także moja serdeczna koleżanka Bernarda Krasicka, która była moją prawą ręką i bardzo mi pomagała. Zresztą nie tylko ona. Wśród osób, które chętnie działały, byli Zdzisław Krajewski, Alicja Gidoń i wiele innych.
- Czy pani trochę nie kokietuje tym zmęczeniem? Przydomek żelazna dama nie wziął się z niczego, a przez dwanaście lat doskonale dawała pani radę...
- Byłam twarda, to fakt. W moim kole chory musiał się leczyć, nie miał innego wyjścia. Mówiłam mu, że jeżeli ja, całkowicie niewidoma, dałam radę, to na pewno on też podoła. Byłam oddana ludziom, wiele wymagałam, ale wiele z siebie dawałam. Jednak przychodzi taki moment w życiu człowieka, że czuje się zmęczony.
- Kiedy straciła pani wzrok?
- Poczucie światła straciłam w 1992, pozarastały naczynia w gałce ocznej. Był to wynik ciężkiej choroby, miałam zapalenie tętnicy szyjnej. Do tej pory nie wiadomo, dlaczego zachorowałam. Lekarze podejrzewali komplikacje po grypie. Długo leżałam w szpitalu. Do dziś odczuwam dolegliwości, często boli mnie głowa, źle się czuję. Kiedy zachorowałam, miałam 35 lat. Diagnoza była jasna. Lekarz powiedział mi, że stracę wzrok, to tylko kwestia czasu. Bałam się wtedy, wiele nocy przepłakałam. Najbardziej martwiłam się o córki - jedna miała wówczas 11 lat, druga 13. Całkowicie przestałam widzieć, kiedy miałam 42 lata.
- Jak się czuje młoda kobieta, w pełni sił, mająca małe dzieci, gdy dowiaduje się, że będzie niewidoma?
- Nie było łatwo, ale pamiętam, że miałam w sobie wolę walki. Dzisiaj nie umiem jej nazwać, ani powiedzieć, skąd się wzięła, ale byłam silna. Być może ze względu na dzieci musiałam być silna. Nie płakałam przy nich, nie żaliłam się. Przyjęłam taki los. Dane mi było wiele w życiu zobaczyć i przeżyć. Pracowałam jako pielęgniarka, jeździłam autem siedemnaście lat, byłam aktywna. Później to wszystko się zmieniło, ale miałam czas, kilka lat, żeby się z tym pogodzić, oswoić. Jak już słabo widziałam, potrafiłam w nocy zgasić światło i prasować. Później je zapalałam i sprawdzałam, jak mi poszło. Dochodziłam do wniosku, że nie jest najgorzej. Wiele osób pytało mnie, co wolałabym - czy nie widzieć od urodzenia, czy tak jak teraz? Nie wiem. Myślę, że nie ma reguł, to wszystko zależy od osoby i charakteru człowieka.
- Była pani aktywna i nagle to wszystko straciła. Bolało?
- (cisza...) To są sprawy intymne, wewnętrzne. Był ból..., ale jak wcześniej wspomniałam, przystosowałam się, musiałam. Starałam się myśleć pozytywnie. Kiedy widziałam coraz słabiej pocieszałam się, że nie jest źle. Jeżeli tak będzie, to dam radę, byle choć trochę jeszcze widzieć. Widziałam swoje dzieci i dla nich spokojnie to przechodziłam. Myślę, że one razem ze mną "traciły wzrok", bardzo mi pomagały. Wstąpiłam także do Polskiego Związku Niewidomych, to też bardzo mi pomogło.
- Zwykła grypa, komplikacje i strata wzroku. Czy nie sądziła pani, że to niesprawiedliwe? Nie pytała Boga: - Dlaczego?
- Pani patrzy na to już z innej perspektywy. Dwadzieścia jeden lat temu technika była inna. Na tomografię komputerową jeździłam do Poznania, tabletki na rozszerzenie tętnic kupowałam w jednej aptece na ulicy Traugutta we Wrocławiu. Nie walczyłam z losem i z Bogiem, może także dlatego, że jako pielęgniarka widziałam wiele razy śmierć. Mimo utraty wzroku, nie umarłam i za to mogłam podziękować Bogu.
- Pamięta pani moment, w którym straciła całkowicie wzrok?
- Doskonale. To był piękny, słoneczny i śnieżny dzień, w styczniu. Pilnowałam dziecka sąsiadki. Wyszłam na ogród, ono biegało po dworze. Ja miałam wrażenie, że słońce mnie oślepiło, w pewnym momencie nic nie widziałam, tylko jasność. Zaniepokoiłam się, że dzieje się coś niedobrego, kiedy czułam, że mój czarny jak węgiel pies na mnie skacze. Jednak nie widziałam go, tylko białą plamę. Ścisnęło mi gardo, weszłam do domu i już nic nie widziałam, tylko jasność, która z czasem znikła. Nie miałam czasu użalać się nad sobą i płakać, bo musiałam opiekować się dzieckiem. Pomyślałam tylko, że to już koniec...
- Życie zmieniło się diametralnie?
- Miałam duży dom, musiałam uważać, bo się w nim gubiłam. Nie potrafiłam nigdzie wyjść sama na początku. Jednak już wcześniej zaczęłam przygotowywać się do tego najgorszego momentu, ćwiczyłam różne rzeczy, kupiłam laskę. W 1990 roku pojechałam na szkolenie do PZN, tam się uspokoiłam. Były tam inne osoby niewidome, które podnosiły mnie na duchu. Uczyłam się chodzić z laską, jak ją trzymać, jak się nią posługiwać. Do tej pory uczę się wielu rzeczy.
- Czego się jeszcze pani uczy po tylu latach?
- Nagle zmienią coś na drodze lub chodniku i już nie wiem, jak iść. Chodzę tylko wydreptanymi ścieżkami przez te lata. Zmienią opakowanie i już nie wiem jak otworzyć. Jak kupuję nową bluzkę, to także muszę się jej "nauczyć", żebym później mogła ją rozpoznać, ze stosu innych.
- Co w codziennym życiu sprawia największą trudność?
- Nie mam problemów z poruszaniem się w domu, z praniem, prasowaniem i gotowaniem. Moje córki mi pomagają jak trzeba, mam też wspaniałych sąsiadów, na których mogę liczyć. Jedyne problemy mam z chodzeniem poza domem. Znam ulice, Oławę, ale nie mam takiej wyobraźni, jak inni niewidomi, którym w poruszaniu pomagają intuicja i odgłosy aut. Ja muszę mieć wystukaną trasę, muszę mieć swój krawężnik, który znam, znak drogowy. Jak wejdę między auta, to się gubię, w zimie jest mi bardzo trudno chodzić. Jeżeli coś zmienią po trasie, którą idę, nie potrafię się odnaleźć. Kiedyś szłam z dworca autobusowego do córki, to usunęli po drodze znak i już miałam problem. Musiałam liczyć kroki, po ilu skręcić. Zakupy robię najczęściej w osiedlowych sklepach, przy domu na Wiejskiej i na Paderewskiego. Panie są bardzo mile, znają mnie i mi pomagają.
- Była pani na tyle silna, że najpierw pomogła sobie, a później znalazła czas i chęci, żeby pomagać innym...
- Istotna jest pomoc i obecność drugiego człowieka, szczególnie na początku. Jednak ważne jest, żeby osoby niewidome zaakceptowały najpierw siebie i chorobę. Jeżeli tego nie zrobią, nie będą w stanie skutecznie się rehabilitować. Muszą się pogodzić z tym, że nie widzą i powinni chcieć się nauczyć żyć w nowej rzeczywistości. Nie mogą się wstydzić swojej niepełnosprawności.
- A wstydzą się?
- Oczywiście. Są w naszym związku takie osoby, które bardzo się wstydzą przyznać do tego, że nie widzą. Jednak działalność w oławskim kole pomaga im pokonać te bariery. Z młodszymi jest łatwiej, oni mają silną potrzebę aktywnego życia, teraz są większe możliwości. Ludzie niewidomi mają czujniki do nalewania cieczy, czytaki, aparaty do mierzenia ciśnienia, glukometry, zegarki i termometry. Starsi są bardziej wycofani z życia społecznego, zamykają się w domu i zdają się tylko na rodzinę. Związek pomaga w integracji. W naszym kole nie tylko spędzamy wspólnie czas, ale wiele się uczymy - jak chodzić, jak nalewać napoje z czujnikiem, jak pisać brajlem, opowiadamy o swoich doświadczeniach...
- A jak oławskie społeczeństwo odbiera osoby niewidome?
- Bardzo dobrze, pomagają, rozmawiają. Ważne jest, żeby osoba niewidoma prosiła o pomoc, jeżeli jej potrzebuje. Dziś ludzie są zdecydowanie bardziej otwarci i świadomi, więc więcej wiedzą, jak postępować z osobami niewidomymi.
19 - tyle lat nie widzi Krystyna Szarabajko
"
- Diagnoza była jasna, lekarz powiedział mi, że stracę wzrok. To tylko kwestia czasu. Bałam się, wiele nocy przepłakałam...
Rozmawiała Malwina Gadawa
Napisz komentarz
Komentarze