Wywodzi się z bułgarskiej miejscowości Gorna Orjahowica, ale zawsze podkreśla, że jest oławianką. Pierwszy sukces odniosła w 1999 roku, zdobywając brązowy medal na mistrzostwach Europy. Regularnie zdobywała medale na mistrzostwach Polski. Po europejskim medalu z roku 2005 czekała na następny pięć lat
Reklama
Z Marietą Gotfryd - brązową medalistką mistrzostw Europy w Mińsku - rozmawia Piotr Walęciak
- W Mińsku znowu stanęłaś na podium mistrzostw Europy. Gratulacje za brązowy medal!
- Co prawda mogło być srebro, bo była duża szansa, ale brąz też jest dobry. Cieszę się, że po pięciu latach przerwy potrafiłam zdobyć medal. Niektórzy skomentowali ten sukces stwierdzeniem, że „jak za starych dobrych czasów”. Przyzwyczaili się do tego, że zawsze wracałam z medalem. Kiedy wróciłam z mistrzostw świata juniorów, na których zajęłam piąte miejsce, redaktor Trybulski zapytał: - Co tak słabo? Oczekiwania były duże, ale piąte miejsce na świecie, to przecież spore osiągnięcie.
- Przygotowywałaś się specjalnie na mistrzostwa w Mińsku?
- Nie, bo w ogóle miało mnie tam nie być. Nasz klub wystartował w lidze i przygotowywałam się głównie pod tym kątem. Po prostu zbyt wcześnie wywołałam formę. Z grupą zawodników mieliśmy się wycofać się z wyjazdu na ME. Wszystko było ustawiane pod mistrzostwa świata i kwalifikacje do igrzysk w Londynie. Właściwie sama podjęłam decyzję o starcie. Miałam świadomość, kto będzie startował i wiedziałam, że jest duża szansa na medal. Zatęskniłam za krążkiem i zdecydowałam się na wyjazd do Mińska.
- Miałaś szansę na srebrny medal. Pojawiły się komentarze, że przegrałaś go taktycznie…
- Sztanga o ciężarze 113 kg dwukrotnie mnie zamroczyła. Była dla mnie za lekka i nie potrafiłam wybić ją do góry. Co do taktyki, to na pewno była dobra. Oczywiście, można teraz gdybać. Moja rywalka podniosła 110 i 111 kg dość gładko, więc 112 też mogła zaliczyć. Wtedy byłabym zmuszona do próby na 113. Na treningach przed startem spokojnie podrzucałam 115 kg i z trenerem doszliśmy do wniosku, że nie powinno być trudności z ciężarem mniejszym o 2 kg. Z mojego punktu widzenia wszystko było jak należy. Ale taki jest sport, po prostu nie udało się.
- Skoro sztanga o wadze 113 kg była za lekka, to może trzeba było podrzucać 115 kg?
- Może i trzeba było, ale ja nie będę płakać nad rozlanym mlekiem. Stało się, jestem brązowa i z tego się cieszę.
- Radość z medalu zmąciła tragedia narodową w Smoleńsku…
- W momencie, gdy to się wydarzyło, odpoczywałyśmy w pokoju. Nagle wbiegł do nas trener i powiedział, że prezydent Kaczyński nie żyje. Był to dla nas ogromny szok, jakoś nie docierała do nas ta informacja. Wyszliśmy z pokoju i sprawdzaliśmy w internecie, co się stało. Polka zdobyła złoto na tych mistrzostwach, ale ten medal już tak nie cieszył.
- Startowałaś z kontuzją, teraz czeka cię leczenie.
- Przed zawodami zastanawiałam się: - Jechać, czy nie? Pojechałam i zdobyłam medal. Teraz czekają mnie badania. Mam nadzieję, że to nic poważnego i zdołam się przygotować do mistrzostw świata, na których będę walczyła o punkty kwalifikacyjne na londyńską olimpiadę. Z powodu leczenia prawdopodobnie skoncentruję się tylko na tych zawodach i nie będę musiała startować gdzie indziej.
- Z jakim nastawieniem pojedziesz na te mistrzostwa?
- Chciałabym utrzymać się w pierwszej szóstce. Tam cała drużyną będzie zbierała punkty na olimpiadę, więc chcę osiągnąć jak najlepszy wynik. O medal będzie bardzo ciężko, ale nigdy nie wiadomo. W sporcie wszystko może się zdarzyć. Zawody będą rozgrywane w Europie, a nie jest tajemnicą, że sztangiści z Ameryki i Azji nie do końca potrafią się odnaleźć na naszym kontynencie. Doskonałym przykładem były igrzyska w Atenach. Turcja i Antalya są dla mnie szczęśliwe. Właśnie tam wygrałam z Chinką i zostałam mistrzynią świata w rwaniu. Tam zdobyłam swój pierwszy medal na mistrzostwach świata i Europy. Wierzę, że to miejsce nadal będzie mi przynosić szczęście, więc kto wie, może będzie medal?
- Wcześniej startowałaś w wyższej wadze. Ta zmiana nie wyszła ci na dobre i wróciłaś do swojej kategorii…
- Dostałam propozycję, żeby przejść do kategorii 63 kg. Zgodziłam się, bo miałam pewne problemy ze zbijaniem wagi. Żeby coś osiągnąć w wyższej wadze, trzeba co najmniej rok czasu. Siłę należy wytrenować, bo same dodatkowe kilogramy nie wystarczą. Przechodząc do innej kategorii, nie dostałam stypendium, musiałam o to walczyć na mistrzostwach świata i Europy. Nie czułam się na siłach i nie miałam czasu na wypracowanie odpowiedniej formy. Taka propozycja wyszła od trenera kadry narodowej, który chciał, żeby ta zmiana nastąpiła przed igrzyskami. Nie wyraziłam na to zgody. Bałam się, że po raz kolejny będę oglądać igrzyska w telewizji. Swoją decyzją postawiłam trenera pod ścianą i musiał zabrać do Pekinu mnie i Aleksandrę Klejnowską. Nie podobało mu się to, ale nie miał wyjścia.
- Wspomniałaś o Oli, prasa rozpisywała się o waszej rywalizacji. Jak to było w rzeczywistości?
- Jedno jest prawdą - na pomoście nie ma przyjaciół. Jest rywalizacja i chęć zdobycia jak najwyższego miejsca. Poza pomostem jest zupełnie inaczej. Obie pochodzimy z Dolnego Śląska i trzymamy się razem. Często mieszkałyśmy w tym samym pokoju i nie dochodziło między nami do jakichkolwiek złośliwości. Wciąż się przyjaźnimy, utrzymujemy kontakty. Ta nasza rywalizacja była trochę napompowana, często nakręcana przez trenerów. Pewnie chodziło im o to, żebyśmy walczyły z jeszcze większym zacięciem. My często wspierałyśmy się na treningach. Ja jej pomagałam w rwaniu, a ona mnie w podrzucie. Niektórzy robili wszystko, żeby nas skłócić. My jednak nigdy się temu nie poddałyśmy i zostałyśmy sobą.
- Jakie zawody uznajesz za najbardziej udane, a jakie za największą porażkę?
- Moje najbardziej udane - to chyba w 2001 roku w Trencinie. Tydzień przed nimi spaliłam wszystkie podejścia i wszyscy uważali, ze jadę tam tylko po to, żeby wystartować. Nikt na mnie nie liczył. Miałam wielkie obawy. Przed pierwszym podejściem strasznie się bałam, ręce mi się trzęsły. Swój start zaczynałam wtedy od ciężaru będącego rekordem Europy. Okazało się, że zaliczyłam wszystkie podejścia. To był - jak dotąd - chyba mój najlepszy start. Najgorszy przeżyłam w 2007 roku w Tajlandii. To była ostatnia kwalifikacja przed Pekinem. Byłam wtedy w świetnej formie, ale dzień przed startem nabawiłam się kontuzji stawu biodrowego. Wyszłam na pomost i zaliczyłam małe ciężary, więcej nie próbując. Trener też nie puszczał mnie dalej do boju, bo oboje się baliśmy. Byłam strasznie zła, że nie mogłam pokazać, na co mnie naprawdę stać. Wtedy miałam bardzo duże szanse na medal mistrzostw świata. Jeszcze jedną taką klapę miałam tuż przed igrzyskami - spaliłam podrzut. Do tej pory nie wiem, jak to się stało.
- Od początku swojej kariery jesteś związana z Oławą. Nie korciło cię nigdy zmienić barwy, miasto, przenieść się do bogatszego i bardziej prężnego klubu?
- Zawsze moim celem było zdobyć dla Oławy jak najwięcej. Myślę, że to mi się udało. Przywoziłam medale z mistrzostw Polski, Europy i świata. Byłam pierwszym sportowcem, który w momencie startu na olimpiadzie był mocno związany z Oławą, więc byłam jedyną oławianką na olimpiadzie. Teraz mogłabym już zmienić barwy klubowe, bo zrobiłam dla miasta wszystko, co mogłam zrobić. Nie wiadomo co się wydarzy, bo przed nami kolejne igrzyska. Jest wiele interesujących klubów, na Dolnym Śląsku np. Górnik Polkowice. Już wcześniej proponowano mi zmianę barw klubowych. Za każdym razem odmawiałam, więc może przyzwyczaili się i teraz już nie mam takich sugestii. Z drugiej strony, tuż przed olimpiadą w Pekinie miałam propozycję z Grudziądza. Oferowano mi mieszkanie, atrakcyjne stypendium, nie oczekując nic w zamian. Wystarczyło, żebym wystartowała na olimpiadzie dla Grudziądza. Nie mogłam tego zrobić, bo to było zarezerwowane dla Oławy. Teraz nie mówię nie i nie mówię tak. Wszystko się może zdarzyć.
- Ty robisz wszystko dla Oławy, a Oława dla ciebie...
- Nigdy nie narzekałam na brak wsparcia ze strony miasta. Przed Pekinem potrzebowałam pomocy finansowej i ją otrzymałam. Nigdy nie miałam problemów z miejscem do treningów. Niczego mi nie utrudniano. Miasto pomagało mi na tyle, ile mogło, za co jestem bardzo wdzięczna.
- Jesteś twarzą Oławy, ale nie jest to w żaden sposób wykorzystywane.
- To prawda, miasto jakoś się do tego nie kwapi. Wiele razy deklarowałam swoją pomoc w tej kwestii. Mówiłam, że jestem gotowa, żeby wykorzystano mój wizerunek sportowy do promocji miasta. Jestem stąd, tu się wychowałam i nie widzę problemu w tym, żeby promować miasto swoją osobą. W wielu miejscowościach jest tak, że sportowiec wita gości na wjeździe do miasta. Nie miałabym nic przeciwko takiej promocji. Jeśli ktoś mnie poprosi - nie odmówię. Oczywiście, niektórzy żądają za to sporych sum. Ja o tym nie myślę, jeśli władze miasta zgłosiłyby się z taką prośbą, nie mówię nie. Jestem lokalną patriotką. Nikt w mojej obecności nie ma prawa powiedzieć złego słowa na moje miasto, mój region. Zawsze występuję w koszulce z napisem „Oława”.
- Wspominałaś o debiucie w lidze ciężarowców. W pierwszej kolejce poszło wam bardzo dobrze.
- Kobieca drużyna jest na trzecim miejscu, a męska prowadzi w klasyfikacji. To wspaniała kontynuacja tradycji tego sportu w naszym mieście. Z naszego regionu wywodzi się wielu wspaniałych sportowców. Jakby ich zebrać w jedną całość, bylibyśmy siłą nie do pokonania. Niestety, pozwalamy odchodzić najlepszym, to jest błąd.
- No, ale jak ich zatrzymać?
- Przede wszystkim trzeba pozyskiwać sponsorów. W Polsce jest niekorzystna ustawa, dotycząca wspierania sportu. Na zachodzie darczyńca może odpisać sobie całą kwotę od podatku, a u nas tylko 19 procent. To bardzo niekorzystne dla naszych przedsiębiorców, w dodatku przy obecnym kryzysie bardzo trudno pozyskać osoby chętne do przekazania jakichkolwiek środków.
- Kolejnym problemem jest chyba zbyt mała popularność tego sportu?
- Nie możemy się mierzyć z siatkówką czy piłką nożną, ale nie można też powiedzieć, że nie jesteśmy popularni. Kolejnym problemem jest to, że mało jest o nas w telewizji. Kiedyś nawet zapytałam kogoś z władz Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów o to, dlaczego nie jesteśmy pokazywani w telewizji. Mam wrażenie, że władzom na tym nie zależy. Za mało dają od siebie. Mają posady, to po co się wysilać? Szymon Kołecki otworzył właśnie grupę menedżerską, która ma wspierać sztangistów. Mam nadzieję, że to się uda i wtedy nasz sport będzie bardziej widoczny. Wielu sportowców ma swoich menedżerów. Monika Pyrek kręciła ostatnio reklamę i za każdy skok otrzymała godziwe wynagrodzenie. Ona miała kogoś, kto koło tego biegał, załatwiał, więc łatwiej jej było coś takiego uzyskać.
- Marieta Gotfryd ma kogoś takiego?
- Nigdy mi na tym nie zależało. Nie mam tak wielkich osiągnięć, żeby je tak mocno eksponować.
- To chyba przesadna skromność...
- Może i mam osiągnięcia, ale nie lubię się chwalić. Nie mam czasu na to, żeby znaleźć taką osobę, która by za tym chodziła. W tej chwili sponsoruje mnie oławska firma „Zakpol”. Jestem z tego zadowolona, bo to nasza, miejscowa. Właściciel Jerzy Zakonek nie oczekuje niczego wielkiego ode mnie. On po prostu chce wspierać miejscowego zawodnika. On jest stąd, z Oławy, ja jestem stąd, to jest miłe i przyjemne. Cieszy to, że znajdują się tacy, którzy chcą pomagać.
- W Oławie trenuje ciężary wielu młodych ludzi…
- Jest sporo osób, które tu ćwiczą. W naszej sali są takie dni, że czasami nie ma miejsca, nie ma gdzie trenować. Jest grupa dwunasto- i trzynastolatków. Oni są hamowani. Pozwala im się trenować tylko trzy razy w tygodniu. Oczywiście oni chcieliby przychodzić codziennie do siłowni. Myślę, że młodych przyciągają osiągnięcia. Jeśli starsi mają wyniki, to młodzi chcą im dorównać, przeżyć to samo.
- Masz jakiś przepis na sukces dla swoich młodszych kolegów i koleżanek?
- Najważniejszą rzeczą jest praca na treningach. Sukces wymaga wielu wyrzeczeń. Żeby go osiągnąć, trzeba się poświęcić temu, co się robi, zrezygnować z przyjemności. Jeśli się tego nie zrobi, to sam talent nie pomoże. Talent przydaje się tylko do pewnego momentu, później jest już tylko ciężka praca.
- Czy wśród tych młodych ludzi widzisz drugą Marietę? Jest na to szansa?
- Oczywiście, że jest. Widzę duży potencjał w Agacie Grzegorek, która jest brana pod uwagę na mistrzostwa Europy do lat 17. Jest też kilku innych, ale teraz trudno powiedzieć, czy ktoś osiągnie sukces. Wszystko rozstrzyga się mniej więcej w wieku 19-20 lat. Wtedy okazuje się czy młody człowiek jest na tyle silny psychicznie, żeby oprzeć się pokusom. Człowiek wtedy dorasta i często zwyciężają inne pozasportowe sprawy, a zaniedbywany jest trening. Zdarza się więc, że nawet największe talenty rezygnują ze sportu. Później za parę lat żałują swojej decyzji - niestety, wtedy już jest za późno.
- Całe swoje życie poświęciłaś sportowi. Gdzie jest czas na prywatne życie?
- Szczerze mówiąc, do tej pory nie miałam w ogóle życia prywatnego. Przyjeżdżałam z obozu na obóz. Teraz jest trochę lepiej, bo więcej czasu spędzam w Oławie. Życie sportowca jest ciężkie. Wszyscy cię oglądają w telewizji i myślą sobie, że to wszystko jest takie super, takie fajne. Rzeczywistość jest trochę inna. To wszystko, co osiągnęłam, wymagało wielu wyrzeczeń, dlatego ciężko mi było znaleźć osobę, która by to zrozumiała. Z tego powodu często można zauważyć związki sportowców. Dzieje się tak dlatego, że obie strony potrafią zrozumieć się nawzajem.
- Nie żałujesz tego, że tak się poświęciłaś?
- Gdybym mogła cofnąć czas, nigdy bym z tego nie zrezygnowała. Zwiedziłam kawał świata. Przeżyłam niesamowite chwile. Poznałam wielu wspaniałych ludzi. Poświeciłam się temu, co robię i nie żałuje tego. Gdy stoi się na podium i słucha Mazurka Dąbrowskiego, jest to uczucie nie do opisania. Trzeba stanąć, popatrzeć na flagę jak się wznosi, posłuchać. Wtedy znika każda kontuzja, nie myśli się o zmęczeniu, nie ma bólu. Jak się tego doświadczy, to nigdy się nie przestanie. Nie znam zawodnika, który coś zdobył i się wycofał. Zawsze marzyłam, żeby być sportowcem. Może nie były to marzenia o ciężarach, chciałam po prostu coś osiągnąć. Myślę, że moje marzenia się spełniły. Uprawiałam wiele dyscyplin i w większości dobrze sobie radziłam. Mój trener Waldemar Ostapski mieszkał naprzeciwko mnie i na początku mi dogryzał, że nie dałabym rady. Sprowokował mnie do tego żeby spróbować. Przyszłam na trening i okazało się, że mam talent. Pojechałam na pierwsze zawody i zdobyłam złoty medal na mistrzostwach Polski, ogrywając córkę trenera kadry. Tak to się zaczęło i trwa do dzisiaj.
- Przyjdzie czas na ustatkowanie?
- Nie ukrywam, że po Londynie chcę zakończyć karierę. Tak jak w piosence „Perfectu” - trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. Nie chciałabym, żeby ze mną było tak jak z Agatą Wróbel, która wróciła i zaliczyła totalną klapę. Jestem co prawda spełnionym sportowcem - zdobywałam medale mistrzostw Polski, Europy i świata, byłam na igrzyskach. Nieważne, że byłam dziesiąta, ale byłam. Chwile spędzone w Pekinie są nie do opisania. Tam są wszyscy równi, nie ma gwiazd. Moim wielkim marzeniem jest zdobyć medal olimpijski. To bardzo trudne, ale wszystko się może zdarzyć. Może wtedy przyjdzie czas na ustatkowanie się i założenie rodziny. Nie lubię gdybać, więc nie mówię nie, ale nie zakładam, że tak będzie. Czas pokaże, co mi los przyniesie.
- Ustatkujesz się, zakończysz karierę, ale co będziesz robić?
- Na pewno zostanę przy ciężarach. Mam uprawnienia instruktorskie i będę chciała przekazywać umiejętności i wykorzystać doświadczenie. Otwiera się przede mną nowa karta. W PZPC są otwarci na to, żeby zawodnicy byli trenerami. Wiem, że byłoby to możliwe, bo kiedyś nawet rozmawiałam z człowiekiem z władz. Powiedział mi, że byłby bardzo za tym, żebym została trenerką kadry. Do tego muszę zdobyć uprawnienia trenera drugiej klasy. Na to teraz brakuje mi czasu, ale myślę, że kiedyś to zrobię.
- Dziękuję za rozmowę i życzę realizacji marzeń.
Tekst i fot.:
Piotr Walęciak
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze