Oława
Przez czterdzieści lat kapłaństwa
- Czterdzieści lat kapłaństwa to bardzo dużo. Pamięta ksiądz moment, w którym uświadomił sobie, że chce wstąpić do seminarium?
- Nie byłem ministrantem, ponieważ mieszkałem w małej wiosce pod Strzelinem i miałem 5 km do najbliższego kościoła. Nigdy też nie miałem bliższego kontaktu z księżmi, oprócz lekcji religii, na które chodziłem sumiennie i rzetelnie. Zresztą kiedyś było nie do pomyślenia, żeby ktoś nie chodził na religię. Po podstawówce poszedłem do Liceum Ogólnokształcącego w Strzelinie, choć chciałem iść do Technikum Radiowo-Telewizyjnego w Dzierżoniowie, zawsze interesowałem się majsterkowaniem. Pierwsza konkretna myśl o pójściu do seminarium nasunęła mi się pod koniec ogólniaka, w jedenastej klasie. Jednak pewność, że będę księdzem, osiągnąłem dopiero na szóstym roku seminarium. Przecież to nie jest tak, że ktoś, kto wstępuje w mury tej uczelni, musi zostać kapłanem. Wiedziałem, że życie różnie się toczy, więc na pytania, czy zostanę księdzem, odpowiadałem: “Jak Bóg da!”. Nie zarzekałem się. Miałem kolegów na pierwszym roku studiów, którzy snuli plany, co będą robić jak będą proboszczami, a po trzech miesiącach odchodzili z seminarium.
- Jak rodzice zareagowali na tę decyzję?
- Nie byli zaskoczeni, ale też nie byli na początku przekonani moim zdeterminowaniem. Nigdy wcześniej nie mówiłem nikomu o tym, że chcę wstąpić do seminarium. Maturę zdawałem w 1964 roku, to były ciężkie czasy dla kleryków i księży. Jak ktoś głośno mówił o tym, że chce iść do seminarium, niektórzy nauczyciele robili wszystko, aby mu tę drogę utrudnić, np. oblewali na maturze. Więc jak w klasie pytali, co będziemy robić w przyszłości, odpowiedziałem że chcę iść do Wyższej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych. Tak naprawdę wcale o tym nie myślałem, wojsko nigdy mnie nie pociągało. Decyzję o pójściu do seminarium rodzice przyjęli ze spokojem i zrozumieniem, zresztą byli zawsze bardzo wierzący.
- W jaki sposób trafił ksiądz do Oławy?
- Moją pierwszą parafią był Bolesławiec, potem Wrocław i Zgorzelec - tam byłem wikariuszem. Nie miałem dużo parafii, ponieważ potrafiłem się dogadywać z proboszczami. Później powierzono mi funkcję proboszcza w małej miejscowości niedaleko Wołowa. Po czterech latach proboszczowania biskup Rybak wezwał mnie na rozmowę. Zaproponował, abym poszedł do Oławy i zajął się budowaniem kościoła. Przyznam szczerze, że wtedy nie bardzo widziałem siebie w tej roli. Jestem rześki chłop, więc na wiejskiej parafii bardzo dobrze się czułem, nie tęskniłem za miastem i za awansami. Mogłem się nie zgodzić i nie przyjąć tej propozycji, jednak postanowiłem spróbować.
- Przed księdzem było trudne zadanie…
- Kiedy przyjechałem do Oławy, jeszcze nie było parafii , której miałem być proboszczem, nie była wydzielona. Kościół jeszcze nie budował się, ponieważ nie było pozwoleń. Spałem na plebanii przy parafii ŚŚ. Ap. Piotra i Pawła. Faktycznie to były trudne czasy, prawie przez rok byłem w zawieszeniu, nie wiedziałam kim jestem, tak naprawdę nie miałem tutaj swojego miejsca. Dom katechetyczny na osiedlu Sobieskiego był dopiero urządzany przez księdza Romualda Kujawę. Zaczęły się schody, kiedy trzeba było załatwić pozwolenie na budowę kościoła, bo mieliśmy tylko zgodę na postawienie kaplicy. Wspólnie z księdzem kardynałem Henrykiem Gulbinowiczem doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu budowanie kaplicy, a potem kościoła, lub później rozbudowywać kaplicę. To była końcówka lat osiemdziesiątych, władze nie chciały dać zgody na budowę świątyni. Wyczuwało się opór ze strony władz wojewódzkich. Sprawa otarła się nawet o ministerstwo, ale w końcu to pozwolenie otrzymaliśmy. Ogromna w tym zasługa księdza kardynała, który swoimi sposobami to załatwił. Z oławskimi władzami nie było problemu - wręcz przeciwnie, od początku były serdeczne i życzliwie nastawione do projektu. Oprócz pozwolenia na budowę kościoła, musieliśmy zmienić także miejsce jego lokalizacji. Według pierwotnego projektu ludzie wychodziliby ze świątyni prosto na chodnik. Pomyślałem, że jeżeli budujemy kościół, to lepiej, żeby wokół niego było więcej miejsca. W końcu otrzymaliśmy pozwolenia i budowa się rozpoczęła. Zaczęliśmy w 1989 roku, a już w 1992 odprawialiśmy msze, oczywiście w niewykończonym kościele.
- Czy ksiądz zdawał sobie sprawę, że budując kościół na osiedlu Sobieskiego, wpisze się w historię tego miasta?
- Wiele razy to powtarzam, ale to nie ja wzniosłem ten kościół, ja tylko nie przeszkadzałem ludziom w budowaniu. Jak już wcześniej powiedziałem, na początku nie chciałem iść do Oławy, nie znałem się na budowlance, ale z biegiem czasu i tego się nauczyłem. Później nie było już dla mnie problemu z nasypaniem piasku do betoniarki - doskonale znałem proporcje. Kiedy nieraz brakowało ludzi, byłem pomocnikiem murarza. Ale nigdy nie myślałem o tym, że to jest moja zasługa. Nie marzyłem o zaszczytach. Chciałem tylko pomóc ludziom w budowaniu domu bożego i zbudować nie tylko ten zewnętrzny kościół, ale także wewnętrzny, aby zjednoczyć społeczność. To że wybudowano tak szybko, jest tylko i wyłącznie zasługą wiernych. Ściany wybudowali w zasadzie dwaj panowie, fachowcy murarze, oczywiście był także architekt, wszystko nadzorował inspektor, ale to by się nie udało, gdyby nie ludzie. Przychodzili od rana do wieczora pomagać murarzom. Większość mieszkańców osiedla pracowała w Jelczu na zmiany, więc także na zmiany budowali kościół. Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach było trochę inaczej niż teraz, kiedy jedzie się do sklepu i kupuje wszystkie potrzebne materiały. Wtedy nawet o drobne rzeczy trzeba było się wystarać. I w tym także wiele zawdzięczamy determinacji wiernych, którzy mieli dużo znajomości. Za niektórymi materiałami jeździliśmy naprawdę po całej Polsce. Na przykład po cegłę aż pod Częstochowę i po inne rzeczy do stoczni szczecińskiej. Z ówczesnym dyrektorem “Centrozłomu” pojechałem do Huty Katowice, aby jakieś rury załatwić. Nie chcieli nam ich sprzedać, ponieważ wszystko szło na eksport, ale dyrektor wykorzystał swoje znajomości i przywieźliśmy do Oławy potrzebne materiały.
- Chwila oddechu i kolejne zadanie. W 1994 roku został ksiądz dziekanem oławskiego dekanatu...
- Tak, to kolejna moja funkcja. Objąłem ją po nagłej śmierci księdza prałata Jana Janowskiego. Byłem wtedy wicedziekanem, na tę funkcję wybrali mnie kapłani z dekanatu. Nie za bardzo chciałem. Bałem się, że będę miał za dużo obowiązków, ciągle jeszcze kończyliśmy budowę kościoła. Ksiądz kardynał nie dyskutował ze mną - powiedział tylko, że tak postanowiono i dam sobie radę, więc nie pozostało mi nic innego, jak sobie poradzić z kolejnym zadaniem.
- Chyba nie najgorzej, bo pełni ksiądz tę funkcję już czwartą kadencję.
- Tak, każda kadencja trwa pięć lat. W zeszłym roku, przed końcem mojej trzeciej kadencji, złożyłem pismo, że oddaję się do dyspozycji arcybiskupa i że mój czas jako dziekana już się skończył. Poprosiłem o zwolnienie mnie z tej funkcji. Arcybiskup odpowiedział, że pismo przyjmuje, ale rezygnacji nie.
- Kiedy ksiądz zaczynał swoje kapłaństwo czterdzieści lat temu, Kościół był inny niż teraz?
- Kościół jest ciągle taki sam, tylko ludzie się zmieniają, i to nie tylko pod względem wiary. Młodzież była inna, nie mówię że lepsza. Na pewno było inaczej, ludzie mieli większy szacunek dla księdza. Dzisiaj się to wszystko zmienia, choć w takim mieście jak Oława nie jest źle, ale w innych jest już gorzej.
- Jaki powinien być współczesny kapłan?
- Ksiądz nie może być oderwany od społeczeństwa, od rzeczywistości. Musi się orientować i znać współczesny styl życia. Ale wierni muszą także pamiętać, że kapłan nie może być w każdej dziedzinie specem od wszystkiego, bo jest to po prostu niemożliwe.
Idealny ksiądz powinien być taki jak Jezus. Kapłan powinien kochać wszystkich ludzi, być dla nich jak chleb. Kiedy ktoś jest głodny i potrzebujący, w każdej chwili powinien znaleźć pomoc i ukojenie.
- Na ile ksiądz pozwoliłby młodym kapłanom w unowocześnianiu wizerunku Kościoła?
- Jeżeli coś ma służyć poprawie życia parafii, duszpasterzowania, to ja jestem za tym. Oczywiście, są pewne granice, nie można wszystkiego przewracać do góry nogami, ale trzeba pamiętać, że życie się zmienia. Na początku swojej kapłańskiej drogi miałem proboszczów wyświęcanych jeszcze przed wojną, przed soborem, po którym wiele rzeczy się zmieniło. Kiedyś np. było nie do pomyślenia, że ksiądz mógł wyjść z plebanii bez sutanny.
- Przez czterdzieści lat nie było momentów, że ksiądz miał wszystkiego dość?
- Pewnie, że tak, ale tak jest u każdego człowieka. Raz są lepsze momenty, raz gorsze. Najgorszy był chyba wtedy, gdy przyszedłem do Oławy. Nie można było rozpocząć budowy kościoła, nie miałem gdzie mieszkać, nie byłem na swoim. Przez chwilę już nie wiedziałem kim i po co tutaj jestem. Niedawno byłem we wrocławskim szpitalu przy ulicy Traugutta, z sakramentem u chorych. Kiedy wyszedłem ze szpitala, na ławce siedzieli młodzi ludzie, mieli 15, 16 lat, przeszedłem koło nich w sutannie i za plecami usłyszałem: “Jeszcze tego klechę tu przyniosło!”. Nie odezwałem się, ale zrobiło mi się bardzo przykro. Kilka kroków dalej mała dziewczynka z uśmiechem na twarzy krzyknęła do mnie: “Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”. Te słowa i ten uśmiech wynagrodziły mi wszystko...
- Czym interesuje się ksiądz dziekan prywatnie?
- Sportem. Kiedyś jeździłem na mecze żużlowe, lubię piłkę nożną, w seminarium nawet grałem w reprezentacji wrocławskiej uczelni i zajęliśmy trzecie miejsce na mistrzostwach Polski. Często jeździłem na rowerze, czasami zdarza mi się wybrać na wycieczkę do Zabardowic, choć teraz czasu na takie wyprawy brakuje.
- Czy nie żałuje ksiądz decyzji o przyjściu do Oławy?
- Oczywiście, że nie. Moje serce już od wielu lat jest z Oławą. Kiedyś uświadomiłem sobie, że to tutaj już jest mój dom, bardziej niż w Strzelinie, z którego okolic pochodzę. Znam większość swoich parafian, każda twarz jest mi znajoma, każdy ich sakrament przeżywam razem z nimi.
- Czego życzy ksiądz sobie na kolejne lata kapłaństwa?
- Żeby było dużo spokoju, nie tylko w moim życiu, ale i w parafii. Żeby ludzie byli dla siebie życzliwi i więcej się uśmiechali, bo uśmiech potrafi dobro poruszyć, nawet kiedy człowiekowi jest ciężko i ma problemy.
Napisz komentarz
Komentarze