OŁAWA/WARSZAWA
Rozmowa
- Jak to się stało, że firma z Oławy obsługiwała pogrzeby ofiar największej polskiej katastrofy lotniczej?
- W Polsce istnieją dwie duże organizacje, zrzeszające zakłady pogrzebowe. Nasza firma - Zakład Usług Pogrzebowych Stanisław Jaśnikowski - należy do Polskiej Izby Pogrzebowej (PIP), skupiającej przeszło 400 największych przedsiębiorstw z tej branży. To właśnie PIP wystąpił do Kancelarii Premiera z propozycją zorganizowania przewozów i pomocy przy pogrzebach ofiar katastrofy samolotu prezydenckiego. Zaznaczyliśmy wyraźnie, jako organizacja, że nasze usługi odbywać się mogą jedynie za zgodą rodzin. Całość koordynowało Miejskie Przedsiębiorstwo Usług Komunalnych z Warszawy. Kancelarie Prezydenta i Premiera wyznaczały kryteria członkom PIP, którzy mieli uczestniczyć w tej akcji. Podstawowym warunkiem było posiadanie osobowych karawanów typu limuzyna. Preferowano kolor czarny. Marki nie określano, ale na miejsce dojechały głównie mercedesy, bo są najpopularniejszymi limuzynami tego typu. Było ich około trzydziestu - w tym dwie od nas. Na początku byliśmy tam jedyną firmą z Dolnego Śląska. Potem dojechała limuzyna ze Żmigrodu, z firmy „Drew Mark”. Pierwsze ustalenia odbywały się przez telefon i nie było czasu do namysłu.
- Jak organizacyjnie rozwiązano sprawę transportu trumien z Okęcia?
- Nie wiadomo było dokładnie, kiedy przyleci samolot z ciałami. Dodatkowo sprawę komplikowała chmura pyłu wulkanicznego znad Islandii, która sparaliżowała ruch powietrzny w naszej części Europy. Dwie wojskowe CASY, lecące
z Moskwy, dotarły na Okęcie tylko dlatego, że zdecydowano się lecieć poniżej pułapu chmur.
W środę przyleciało 30 trumien, w czwartek 34, następnie 8, a w ostatnim dniu transportu - 21. Każdego dnia ustalenia i procedury były takie same.
- To znaczy jakie?
- Zaczynało się od kontroli funkcjonariuszy BOR, którzy sprawdzali karawany. Szukali ładunków wybuchowych. Na ulicach Warszawy były tłumy, a to dla terrorystów wymarzone warunki. Po kontroli samochody miały czekać przy płycie lotniska wojskowego. Ustawialiśmy się początkowo w czterech, a ostatniego dnia w dwóch rzędach. Po wylądowaniu czekaliśmy na znak, żeby podjeżdżać po trumny. Każdy karawan zabierał po jednej. Samochodów było wystarczająco dużo, żeby nie zawracać po kolejne ciała.
- Skąd wiedziałeś, po którą trumnę masz podjechać?
- Nie ustalaliśmy wcześniej, kto zabiera jaką trumnę, bo wprowadziłoby to niepotrzebne zamieszanie. Nikt też nie walczył o to, kogo chciałby wieźć (no, może z wyjątkiem ciała prezydenta, którego ostatecznie wiózł karawan z Otwocka, ale to jest historia, o której nie chcę mówić). Wraz z tatą i pracownikami naszej firmy wieźliśmy kilkanaście trumien, ale tak naprawdę mieliśmy tylko raz wpływ na to, kogo wieziemy. Była to Aleksandra Natalli-Świat, której ciało transportowaliśmy do Wrocławia, po skonsultowaniu tego z rodziną i Urzędem Wojewódzkim.
- Relację z konduktów oglądali ludzie na całym świecie. Czy mieliście jakieś specjalne uniformy na tę niecodzienną okazję?
- Nie. Każdy zakład miał swój strój. Nie było obaw o niestosowne zachowanie czy ubiór, bo każda poważna firma dba o swój wizerunek i nie może pozwolić sobie na nieodpowiedni wygląd. Oczywiście, jedynym dopuszczalnym kolorem był czarny. Wyjątkiem mogły być białe rękawiczki i koszula.
- Po włożeniu trumien ruszaliście...
- ...prędkością konduktową. Z reguły jechaliśmy wolno - 20-30, czasem 40 kilometrów na godzinę. Obowiązkowo włączaliśmy iluminację do podświetlania trumien w karawanach. Było to uzasadnione, tym bardziej, że większość przejazdów odbywała się po zmierzchu. W drodze do pałacu prezydenckiego i na „Torwar” eskortowała nas policja. W przypadku ppor. Piotra Noska z Biura Ochrony Rządu, którego ciało wiozłem na cmentarz, konwojowały mnie cztery samochody BOR-u. Wojskowych eskortowali żołnierze. Na dalszych trasach konwoje jeździły szybciej, w zależności od sytuacji.
- Co należało do waszych obowiązków?
- Najważniejszym zadaniem była usługa przewozu trumien z ciałami. Od 14 do 23 kwietnia dwoma autami przejechaliśmy łącznie ponad 3 tys. km. Byliśmy oczywiście na Okęciu i pod Pałacem Prezydenckim, ale także na „Torwarze”, pod katedrą na ul. Długiej, na Powązkach, cmentarzu Północnym na warszawskiej Wólce, w Świątyni Opatrzności Bożej, w kościele ojców Pijarów. Najdłuższe były kursy do Kielc, z Przemysławem Gosiewskim, do Wrocławia z Natalli-Świat i do Olsztyna z trumną Aleksandra Szczygły. Podczas mniej oficjalnych, rodzinnych pogrzebów, odpowiedzialni byliśmy za asystę pogrzebową. Nosiliśmy trumny, wieńce żałobne. W przypadku pogrzebów żołnierzy i borowców nie robiliśmy tego, bo tam obowiązywał inny protokół.
- Czyje trumny wieźliście na samym początku?
- Z Okęcia na „Torwar” tłumacza prezydenta - Aleksandra Fedorowicza. Auto prowadzone przez mojego tatę pojechało z „Torwaru” do Pałacu Prezydenckiego z Katarzyną Doraczyńską. W ciągu następnych dni oba oławskie karawany przejeżdżały tę trasę jeszcze kilka razy.
- Coraz częściej mówi się o mitologizacji tamtego pogrzebu. Ludzie stojący na trasach przejazdowych karawanów zapalali świece, rzucali kwiaty na drogę i płakali. Płakałeś?
- Płakać, nie płakałem, choć może, w pewnym sensie tak. Z perspektywy kierowcy karawanu, który jechał tamtymi ulicami, to było zjawisko nie do opisania. Ci ludzie, te emocje...
Nam (jeździliśmy po dwie osoby w limuzynie) też się łzy do oczu cisnęły. Wiem, że mój tato też bardzo mocno się wzruszał...
- Co najbardziej utkwiło ci w pamięci?
- Wszystko, bo tego nie da się zapomnieć. Na pewno ludzie - ci na ulicach i rodziny zmarłych. Dzieci pana Gosiewskiego, które chciały wejść do karawanu i nie odstępowały trumny na krok. Mieliśmy wtedy jechać z Powązek do Kielc i jakoś nie mogłem się pozbierać, żeby ruszyć.
- Czy kierowcom karawanów zapewniono zakwaterowanie?
- Nie. Musieliśmy się o to zatroszczyć we własnym zakresie. Tak samo z wyżywieniem. Koordynatorzy całej akcji mieli bardzo mało czasu na zorganizowanie pogrzebów i w pełni rozumiemy, że nie mogli zająć się wszystkim innym. Ze znalezieniem hotelu nie mieliśmy większych problemów. Miłym gestem ze strony właściciela myjni była zniżka dla nas i obsługa poza kolejnością. Auta myliśmy każdego dnia (robimy to zresztą przed każdym pogrzebem), a przed samym wyjazdem do Warszawy były one specjalnie polerowane. Życzliwi byli dla nas także kierowcy warszawscy, którzy ustępowali nam drogę w zakorkowanej stolicy, kiedy jechaliśmy na miejsce zbiórki na Okęciu. Poruszaliśmy się w grupie 6 czy nawet 12 limuzyn i tak naprawdę, w tamtych szczególnych dniach, wszyscy wokół wiedzieli, gdzie i po co jedziemy. Byli wyrozumiali, kiedy czasami musieliśmy nagiąć przepisy.
- Czy te pogrzeby to dobra reklama?
- Pewnie tak, ale my nie patrzyliśmy na to przez ten pryzmat. Już bardziej istotny jest dla nas prestiż. W tym przypadku na pewno nie chodziło o pieniądze. Przypomnę, że jako członkowie PIP zadeklarowaliśmy się w liście do Kancelarii Premiera, że działamy non-profit i tak zostało. Dla nas i firmy było zaszczytem, że mogliśmy tam być i pomóc.
Oławianie, którzy obsługiwali pogrzeby ofiar katastrofy samolotowej:
Stanisław Jaśnikowski
Robert Jaśnikowski
Artur Suchecki
Jarosław Skorłutowski
Limuzyny pogrzebowe z Oławy:
Czarny (DJ40077) i srebrny (DJ40076) mercedes - oba wyposażone w potrójną klimatyzację. Podłoga kryształowa. Wykończenia w białej skórze. Podświetlenie typu „long life led” - od góry, z przodu i tyłu oraz po bokach. Specjalne windy i platformy ułatwiające włożenie
i eksportację trumny na zewnątrz. Tylna klapa z elektrycznymi zamkami, umożliwiającymi dostojne otwieranie i zamykanie...
Fot. fotohq.com.pl
Napisz komentarz
Komentarze