Elżbieta Wernio...
Ukończyła Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych we Wrocławiu, specjalność projektowanie graficzne. Obecnie prowadzi zajęcia na Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Autorka wielu realizacji scenograficznych, m.in. w Teatrze im. St. I. Witkiewicza w Zakopanem, Teatrze w Zielonej Górze, Teatrze TV, Teatrze Polskim we Wrocławiu, Teatrze Nowym w Poznaniu, Teatrze im. Jaracza w Olsztynie, Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Tworzyła także scenografie do Teatru na Plaży w Teatrze im. Gombrowicza w Gdyni. Równolegle do działań teatralnych uprawia grafikę projektową, plakat teatralny i malarstwo ścienne. Jako scenograf pracuje od wielu lat w tandemie z reżyserem Julią Wernio.
- W jakich okolicznościach zajęła się pani scenografią do jelczańsko-laskowickiej „Antygony w Nowym Jorku”?
- Wszystko zaczęło się oczywiście od Tadzia Szymkowa, z którym przyjaźniliśmy się od wielu lat. Pewnego dnia zadzwonił i opowiedział o nowym pomyśle. Jak to Tadeusz, mówił o nim szalenie entuzjastycznie. Zaproponował, żebym zrobiła scenografię do spektaklu. Bardzo się ucieszyłam, że po latach pojawiła się kolejna okazja do współpracy przy tak dobrym pomyśle.
- Jak rozpoczęły się prace nad scenografią i kostiumami?
- Jestem pedagogiem, pracuję na wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych, prowadzę przedmiot projektowanie kostiumów, więc pomyślałam, że włączę do tego swoich studentów. Tadzio zgodził się bez namysłu. Bardzo się ucieszył, że grupa młodych ludzi może się sprawdzić. Stworzenie kostiumów aktorów było zadaniem semestralnym studentów. Chciałam, aby stworzyli dokumentacje fotograficzne, wyłapali na ulicach ludzi z marginesu społecznego, dziwaków, i spróbowali ich analizować, w jaki sposób odstają od normy, co jest w nich fascynującego, oczywiście bez żadnych uprzedzeń. Powstała ciekawa dokumentacja. Podzieliliśmy się pracą. Ja tworzę projekt scenografii, a studenci kostiumy. Na jesieni ubiegłego roku spotkaliśmy się z Tadeuszem w Jelczu-Laskowicach. Pokazał nam cudowny park i ruiny amfiteatru. Opowiedział mi o chorobie i o tym, że wybiera się na operację. Zbagatelizowałam to wtedy i powiedziałam, że na pewno będzie wszystko dobrze, jednak nie było... Jego śmierć, podobnie jak wiele innych osób, bardzo przeżyliśmy. Zostaliśmy z tymi projektami, których Tadeusz nawet nie zdążył zobaczyć...
- Jednak nie przestała pani myśleć o spektaklu...
- Postanowiłam zrobić na ASP wystawę gotowych prac. Chcieliśmy pokazać, co nam się udało zrobić. Nie chciałam, żeby praca studentów poszła na marne. Wtedy nie było wiadomo, czy projekt będzie kontynuowany. O wystawie powiadomiłam władze Jelcza i wrocławski Teatr Polski. Po tym odezwał się dyrektor Miejsko-Gminnego Centrum Kultury Łukasz Dudkowski, który poinformował mnie, że spektakl będzie kontynuowany, a reżyserem został Robert Gonera. Zaakceptowaliśmy się bez większych problemów. Nasza wspólna praca to fascynacja dwóch grup - aktorów i scenografów. Próby, w których uczestniczyliśmy, szalenie nam się podobają. Bardzo się cieszę, że to właśnie Robert przejął schedę po Szymkowie, że się nie bał. Fantastycznie prowadzi aktorsko tych młodych ludzi, sprzedaje im swoje wieloletnie doświadczenie i robi to bardzo dobrze. Tadeusz zaszczepił w nas małe ziarno. Wszyscy pracujemy z poczuciem misji, że musimy dokończyć to, co on chciał zobaczyć.
- Jakie są pomysły na kostiumy?
- Ubranie tytułowej Anity to mieszanka kultur. Dziewczyna, która projektowała ten kostium, szukała inspiracji w kulturze portorykańskiej. Jej pomysł to pomieszanie elementów portorykańskich z elementami typu spodnie od dresu i wełniana czapka. Chcieliśmy, aby to, co ma na sobie, było jej całym domem. Wyszła zbitka nieprawdopodobnych rzeczy. Ważnym elementem jest także wózek, który ma główna bohaterka. Dla niej jest on jej całym światem, który wozi ze sobą. Robert ma także pomysł kapliczki, która wewnątrz tego wózka się zaświeci. To ma być także symbol jej myślenia i wartości. W kostiumie Saszy jest delikatne odniesienie do antyku, poprzez zarzucony na ramiona drapowany koc. Nie chcieliśmy odniesień wprost. To zadanie Janusza Głowackiego, żeby widz zrozumiał tę metaforę i odczytał ją we właściwy sposób.
- Czy jakiś kostium wymagał szczególnej pracy?
- To wszystko jest kwestią koncepcji. Mieliśmy problem, jak potraktować policjanta. Zastanawialiśmy się, czy bezpośrednio odnieść się do wykładni munduru policjanta amerykańskiego, czy poszukać uniwersalnego pomysłu, który każdemu kojarzyłby się z uniformem funkcjonariusza. Robert uznał, że chce mieć amerykańskiego policjanta. Powiedział, że to będzie kawałek Ameryki w Jelczu-Laskowicach.
- Jak zareagowali aktorzy, kiedy zobaczyli projekty kostiumów?
- Ostateczna akceptacja należy do reżysera, on ma głos decydujący. Tak to jest w teatrze, to nie jest instytucja demokratyczna... Całą odpowiedzialność bierze na siebie reżyser. Ludzie, którzy nie mają do czynienia na co dzień z plastyką, nie do końca czytają rysunki, nawet najdokładniejsze. Prezentacja, którą zorganizowaliśmy dla aktorów, była bardzo potrzebna. Każdy student opowiadał, jak wymyślał kostium, skąd wziął pomysły i co jest na rysunku. Aktorzy zaakceptowali naszą koncepcję, obyło się bez zgrzytów i protestów.
- Jednak od pomysłu do wykonania kostiumu jest długa droga...
- W „normalnym” teatrze pomagają w realizacji pracownie, m.in. stolarskie, krawieckie i fryzjerskie. W tym przypadku musimy sami sobie radzić. Moi studenci współpracują ze szkołą teatralną, gdzie też nie ma tych pracowni, albo są w stanie szczątkowym, więc mocno wyuczeni kupują materiały lub gotowe rzeczy i przerabiają je. Staramy się w stu procentach stworzyć narysowany projekt, ale wiadomo, że podczas realizacji pewne rzeczy ulegają modyfikacji. Robimy kostium dla konkretnego człowieka, on musi się w tym przede wszystkim dobrze czuć. Stroje muszą być gotowe na pierwszą próbę generalną, czyli trzy dni przed spektaklem, ale może uda nam się je wykonać wcześniej, lub chociaż pewne ich elementy, żeby aktor się z nimi oswoił, bo granie na scenie w kostiumie zmienia całkowicie obraz i zachowanie człowieka.
- Kiedy zobaczyła pani pierwszy raz laskowicki park, co pani sądziła o pomyśle takiej scenografii?
- Jak zobaczyłam zrujnowany amfiteatr w tym pięknym zabytkowym parku, wśród ogromnych drzew, pomyślałam, że to piękne. Genialność tego pomysłu i przedstawienia polega właśnie na tym miejscu. Jest ono żywą scenografią do tego dramatu. Jednocześnie ten krajobraz jest bardzo polski i nie może udawać amerykańskiego Square Parku w Nowym Jorku. Robert Gonera, który tam był, opowiadał, że jest bardzo elegancki, ucywilizowany, z wytyczonymi ścieżkami, płotkami, fontannami, nie kojarzy się z miejscem, gdzie przebywają ludzie z marginesu społecznego. Tutaj mamy całkiem inną rzeczywistość, park jest zaniedbany, mnóstwo roślinności, to wszystko daje niesamowitą atmosferę. Kiedyś tworzyłam w Gdyni Teatr na Plaży i to jest dla mnie porównywalne doświadczenie. Tam plaża, niebo, mewy i pogoda zmieniająca się co chwila. Śmialiśmy się, że Pan Bóg robił scenografię. Tutaj mam podobne odczucia - żywa przyroda, wiatr między drzewami, zrujnowane elementy amfiteatru. To będzie coś wspaniałego...
- Łatwiej zrobić scenografię z niczego, czy wkomponować swoje pomysły w coś, co już istnieje?
- Na pewno większym wyzwaniem jest tworzyć w już istniejących okolicznościach. Wtedy trzeba się dostosować do tego, co jest, i wykorzystać określone walory lub ominąć przeszkody.
- Jaki jest pomysł na scenografię?
- Na początku mojej pracy przy „Antygonie...” miałam rozmowę z Tadeuszem. On miał myślenie totalne. Chciał rozszerzyć spektakl na cały park. Nadchodzący widzowie widzieliby palące się ogniska, grupy ludzi, akcja działaby się w całym parku. Robert bardziej chce się skupić na scenie i pod tym kątem projektowałam scenografię. Najważniejsze miejsce, to scena, gdzie będą aktorzy. Na ile Robert spróbuje to rozszerzyć, tego nie wiem. Pewne akcje sceniczne będą się zaczynały gdzieś daleko, poza sceną, i to jest świetny efekt, który sprawdza się w plenerze, kiedy aktor nadchodzi z daleka.
- Mogłaby pani zdradzić parę ważnych, może zaskakujących elementów scenografii?
- Powstanie wielka wieża z desek i ze śmieci. Jej wnętrze będzie rodzajem schowka, jaskinią, miejscem gdzie można się ukryć. Wieża ma sprawiać wrażenie, że była budowana wiele miesięcy przez bezdomnych, że do jej stworzenia użyli wszystkiego, co znaleźli. Budowla otoczona będzie okrągłą ławką. Wpadłam na ten pomysł, wspominając czasy z dzieciństwa. Mój dziadek w Poznaniu miał taką ławkę, która otaczała wielkie stare drzewo, zawsze spotykał się tam z przyjaciółmi. Jak byłam małą dziewczynką, zaprowadził mnie tam i powiedział: - Zobacz, coraz mniej nas tutaj przychodzi. Ten obraz został mi w głowie, jako coś niezwykłego, jako symbol, miejsce, gdzie spotykają się ludzie i skąd odchodzą. Dużą rolę ma odgrywać światło reflektorów, jednak nie będzie papierowego księżyca, jak chciał Tadeusz. Na początku września będzie jeszcze jasno - aby był oczekiwany efekt, spektakl musiałby się rozpocząć o północy. Za to prawdopodobnie będzie zrealizowany pomysł Roberta, który chce, aby podłoga amfiteatru, czyli scena, była drewniana.
Wkraczamy w decydującą fazę, czasu jest coraz mniej, prace idą do przodu. Jeżeli uda nam się to wszystko, co zamierzyliśmy, będzie to coś niesamowitego.
Premiera „Antygony w Nowym Jorku” odbędzie się 5 września w parku w Jelczu-Laskowicach
Napisz komentarz
Komentarze