W cieniu historycznej sensacji trwa rodzinny dramat. Główną rolę odgrywa wałbrzyszanin Marek Słowikowski, przyszywany wnuczek i opiekun zmarłego przed kilkoma dniami Stefana Urbańczyka oraz jego konkubiny Janiny K., która niespełna miesiąc wcześniej też pożegnała się ze światem.
- To kłamca i oszust, który cynicznie wykorzystał niezaradność dwojga staruszków, by zająć ich dom i przejąć majątek! - mówią zgodnie, nie kryjąc oburzenia, Józef Urbańczyk i Anna K. - krewni zmarłych.
- Przez całe długie lata rodzina nie opiekowała się panem Stefanem i panią Janiną, po prostu porzuciła tych starszych, zniedołężniałych ludzi, którzy mimo XXI wieku i bliskości centrum miasta, żyli w fatalnych warunkach sanitarnych. Postanowiłem się nimi zaopiekować, wtedy zrobiono raban na całego, oskarżając mnie o wszelkie bezeceństwa, niemal o zabójstwo! - ripostuje Marek Słowikowski…
Psy i zagracone podwórko
Pamiętacie starszego długowłosego mężczyznę, poruszającego się po Oławie na rowerze, za którym ciągnęła się wataha psów? Tak, to był on - Stefan Urbańczyk. W lipcu tego roku skończyłby 89 lat. Formalnie stary kawaler, bo nigdy nie zawarł oficjalnego związku małżeńskiego. Jego życiowa partnerka straciła męża na wojnie, a nie będąc pewna jego śmierci, nie chciała wiązać się na trwałe z innym mężczyzną. Od wczesnych lat powojennych, gdy oboje trafili do Oławy jako repatrianci ze wschodu, żyli pod jednym dachem, w jednym domu, ale formalnie w dwóch odrębnych mieszkaniach.
- Żyć bez siebie nie mogli - wspomina Anna K., wnuczka Janiny. - Kilka lat temu tato zabrał babcię do Warszawy, gdzie on mieszka od wielu lat. Kupił nawet kawalerkę blisko swojego mieszkania i chciał w niej umieścić babcię, by mieć ją blisko siebie i móc się nią opiekować. Ale ona po dwóch tygodniach pobytu postanowiła wrócić do Oławy, do Stefana Urbańczyka…
- To prawda, że „dziadek” i „babcia”, bo tak już się przyzwyczaiłem mówić o panu Stefanie i pani Janinie, bardzo się kochali i ta ich miłość bardzo mnie ujęła - opowiada Marek Słowikowski. - Ale historię pobytu pani Niny w Warszawie znam od nieco innej strony. Synowa jej się wstydziła i robiła wszystko, by ją odstawić z powrotem do Oławy.
Dom na rogu dzisiejszej ulicy Sikorskiego i 3 Maja należał kiedyś do Zakładów Bieli Cynkowej (dziś Huta „Oława”). Właśnie w tej firmie Stefan Urbańczyk - były żołnierz Batalionów Chłopskich i Armii Krajowej, pracował ponad 30 lat i na różnych stanowiskach - był m.in. księgowym, głównym księgowym i kierownikiem produkcji.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku działał społecznie we wrocławskim podokręgu Polskiego Związku Piłki Nożnej. - Był szefem dyscypliny, bardzo rzetelnym i skrupulatnym - wspomina starszy oławianin, który wspólnie z Urbańczykiem przez 15 lat jeździł co tydzień do Wrocławia na posiedzenia futbolowych władz.
Janina K. pracowała do emerytury w pobliskiej przychodni zdrowia. Gdy ona i on byli czynni zawodowo, dom, w którym mieszkali, był czysty i zadbany. Ładnie i schludnie było także na przydomowej posesji.
- Trudno dziś precyzyjnie określić czas, w którym wszystko zaczęło się walić i przewracać do góry nogami, ale to był chyba początek lat osiemdziesiątych, gdy oboje przeszli na emeryturę - mówi jedna z sąsiadek, prosząca o anonimowość.
- Wysypisko śmieci i to przy jednej z głównych ulic w mieście - tak w maju 2004 mówili reporterce naszej gazety sąsiedzi Stefana Urbańczyka i Janiny Kropp. Doskwierało im nie tylko śmietnisko, ale także pianie kogutów. Wcześniej w dzień i w nocy słychać było szczekanie i wycie psów. Stopniowo było ich jakby mniej, a gdy Urbańczyk z powodu złego stanu zdrowia przestał jeździć po mieście rowerem, psy zniknęły z jego otoczenia.
- Po interwencji swojej siostry i brata, wujek w pewnym momencie został skierowany na kilkumiesięczne leczenie psychiatryczne, wtedy prawie wszystkie jego psy rozbiegły się po okolicy i już nie wróciły, został tylko jeden, który parę lat temu zdechł - wspomina krewny Stefana.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych burmistrz dokwaterował na posesję przy ulicy 3 Maja 53 jeszcze jednego „trudnego” lokatora - Henryka N. Jego synowie wykorzystywali przydomową działkę do oczyszczania złomu, zbieranego na mieście. - Nie stwierdziłem tu naruszenia prawa, metal nie pochodzi z kradzieży i nie widać śladów wypalania przewodów elektrycznych na podwórku - mówił naszej reporterce w 2004 roku ówczesny dzielnicowy Wiesław Skibiński.
Z bałaganem na rogu 3 Maja i Sikorskiego nie radziły sobie służby miejskie. Nie chciał też interweniować sanepid. Od czasu do czasu podstawiano tam na koszt miasta śmieciowy kontener, doraźnie posprzątano, ale problem i tak wracał, bo na posesji Stefana Urbańczyka i Janiny K. szybko robiło się nowe śmieciowisko. I tak było do jesieni ubiegłego roku...
Wszy, muchy i... opiekun
- Od urodzenia mieszkam na stałe w Wałbrzychu - zaczyna swoją długą opowieść Marek Słowikowski. - Tam przez wiele lat mój ojciec Tadeusz Słowikowski pracował w kopalni węgla kamiennego. Po przejściu na emeryturę górniczą prowadził najpierw restaurację, a potem bar w okolicy Zamku Książ. Ojciec nigdy nie należał do PZPR, a wręcz przeciwnie, podobnie jak ja, zawsze miał prawicowe poglądy, dlatego w czasach komuny nie mógł utrzymać zbyt długo tego baru.
Prowadząc bar, a potem parking w okolicy Zamku Książ, ojciec poznał wielu ciekawych ludzi, głównie Niemców, którzy przyjeżdżali zwiedzać zamek. Zaprzyjaźnił się także z pewnym Niemcem, nazwijmy go Norbert, gdyż jego nazwiska nigdy i nikomu nie ujawnię. To był - jak się po pewnym czasie okazało - były esesman, który w końcówce wojny był specjalnie przeszkolony do organizowania grup Wehrwolfu. Dlatego otrzymał fałszywą tożsamość i znalazł się w obozie Gross Rosen jako zwykły więzień, by skryć się przed Rosjanami czy Amerykanami, a po przejściu frontu zorganizować na tyłach armii alianckiej lub radzieckiej partyzantkę niemiecką, tzw. Wehrwolf.
Marek Słowikowski przyjechał do Oławy wiosną 2008 roku. Jego partnerka życiowa otrzymała pracę w jednej z oławskich fabryk, należącej do międzynarodowego koncernu. Zamieszkali wspólnie w wynajętym pokoju, w domku jednorodzinnym przy ul. Małopolnej. Szybko się jednak stamtąd wyprowadzili, bo mieli dużego psa, który poważnie zachorował i to rodziło konflikty z gospodarzem. - Dość szybko znaleźliśmy nowe lokum na ulicy Lipowej i tam do dziś mieszka moja partnerka - opowiada Słowikowski. - Cały czas szukaliśmy jakiegoś stałego kąta, dlatego pod koniec września zamieściłem na łamach „Gazety Powiatowej” ogłoszenie, że wynajmę mieszkanie w zamian za opiekę. Nikt na to ogłoszenie jednak nie zareagował...
Słowikowski mówi, że jeżdżąc często ze swoją przyjaciółką do jej miejsca pracy, zauważył na rogu ulic 3 Maja i Sikorskiego mocno zniszczony dom i bardzo zabałaganioną posesję, na której ten dom się znajdował.
- Jestem budowlańcem, zawodowcem, więc postanowiłem złożyć gospodarzowi, którym okazał się pan Stefan Urbańczyk, propozycję wyremontowania domu - kontynuuje opowieść Marek Słowikowski. - Wrzuciłem do skrzynki pocztowej pisemną ofertę. Czekałem kilka dni, ale nie było odzewu, więc postanowiłem osobiście odwiedzić mieszkańców. Po krótkiej rozmowie udało mi się ich przekonać do remontu, stopniowo zaprzyjaźniłem się ze Stefanem Urbańczykiem i Janiną K.. Oni się bardzo kochali, a ja z czasem też się bardzo do nich przywiązałem. To były osoby porzucone przez rodzinę. W ich domu był kompletny syf i bałagan. Wywiozłem stąd kilkanaście kontenerów śmieci, na co mam faktury. Jak wynosiliśmy z kuchni starą lodówkę, która była zielona od pleśni i ohydnie śmierdziała, to jeden z pracowników firmy Transformers, który przecież nie takie rzeczy już widział, nie wytrzymał i zwymiotował, W domu były wszy, pchły, myszy i szczury. Ja się nabawiłem wszawicy i dostałem jakichś liszajów na skórze, ale zacisnąłem zęby, bo bardzo mi było żal tych staruszków. Rodzina zupełnie się nimi nie interesowała...
- Objąłem dzielnicę, w której znajdował się dom zamieszkany przez Stefana Urbańczyka i Janinę Kropp w czerwcu ubiegłego roku - mówi starszy sierżant Piotr Wójcik z oławskiej Komendy Powiatowej Policji. - To był jeden z tzw. zapalnych punktów w moim rewirze. Tam było strasznie, jak się drzwi do domu otwierało, to trzeba było uważać, by muchy oczu nie wybiły...
Dzielnicowy potwierdza, że kiedy zjawił się tam Marek Słowikowski, to sytuacja zaczęła się stopniowo poprawiać. - Posprzątał wokół domu i w środku, zaczął też remontować wnętrze...
Rodzina reaguje i... stopuje
- Marek Słowikowski mówi, że jego ojciec jest byłym posłem PiS, że „babcia przeszła przez komin w Oświęcimiu, bo była w AK”, matka była farmaceutką, miała aptekę, mówił nam też, że jego dziewczyna kończyła Harvard, jest główną księgową
- mówi mocno zdenerwowana Anna K., wnuczka Janiny. - Gdzie byłam, to każdy go kojarzył jako opowiadacza niesamowitych rzeczy. Słowikowski pokazywał mundur policjanta, machał bronią. Sądzę, że wiele osób w Oławie może go kojarzyć z tych niesamowitych historii, bo jest klasycznym mitomanem i nie dopuszcza innych do głosu. Ten pan ma takie historyjki, by mamić biednych staruszków. Moja babcia i pan Stefan na pierwszy rzut oka rzeczywiście wyglądali na zaniedbanych i porzuconych, a byli potwornie łatwowierni. Byli osobami prostymi, ale uczciwymi, nikogo nie oszukiwali, tylko oni byli oszukiwani. W rzeczywistości chcieli, niestety, tak żyć i mimo nie najniższych emerytur, grzebali po śmietnikach. My mieszkaliśmy kilkaset kilometrów od babci - ja w Poznaniu, a tato w Warszawie. Widywaliśmy ją więc średnio raz na pół roku, ale dzwoniliśmy co tydzień, dwa. Mniej więcej od półtora roku było tam coraz gorzej, coraz więcej śmieci, smród potworny, po prostu siedlisko grzyba i bakterii,
a babcia coraz mniej sprawna. Mój ojciec zamawiał kontenery, żeby wywozić śmieci, ale jak przyjeżdżał następnym razem, to znowu były całe sterty... Oboje z panem Urbańczykiem odmawiali przeniesienia do Domu Pomocy Społecznej, mimo że warunki, w jakich żyli, były po prostu bardzo trudne. Jak w maju 2008 byłam u babci i powiedziałam ostro, że ją zabieram i już, to pan Stefan bardzo się na mnie zdenerwował i kazał mi się wynosić z
domu...
- Pojawiłem się u wujka Stefana po dłuższej przerwie pod koniec ubiegłego roku - opowiada Józef Urbańczyk z Oławy, prywatny przedsiębiorca, którego dziadek był bratem dziadka Stefana. - Poprosił mnie o interwencję mieszkający w Legnicy starszy brat Stefana, bo od kilku tygodni nie mógł się dodzwonić do Oławy. Trafiłem na Słowikowskiego, z którym miałem ostre starcie słowne. Straszył mnie pistoletem...
- A on mnie nożem! - ripostuje Marek Słowikowski. Starcie obu panów skończyło się wzajemnymi doniesieniami na policję i do prokuratury. - Odmówiliśmy wszczęcia postępowania karnego, z powodu braku danych, dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia przestępstwa - mówi Alicja Jędo, oficer prasowy KPP w Oławie.
Słowikowski rzeczywiście szybko i głęboko zaprzyjaźnił się ze Stefanem Urbańczykiem i Janiną K.. Pod koniec października ubiegłego roku uzyskał od nich potwierdzone notarialnie pełnomocnictwa do reprezentowania ich niemal we wszystkich życiowych sprawach. Na początku grudnia pobrał z konta w banku PKO wszystkie oszczędności Stefana, a były dość spore. - Wujek zgromadził na koncie prawie sto tysięcy złotych, ale później pod namową pracowników banku zamienił to na akcje - mówi wzburzony Józef Urbańczyk. - Gdy Słowikowski likwidował konto, to ze stu tysięcy zrobiło się niewiele ponad pięćdziesiąt...
- Pieniądze wybrałem w obecności i za zgodą dziadka - wyjaśnia Marek Słowikowski. - Miały być przeznaczone przede wszystkim na kupno domu, ale burmistrz nam odmówił, bo chce tam razem ze starostą rondo budować. Dziadek trzymał te pieniądze cały czas przy sobie, w reklamówce. Nie wiem, co się z nimi stało...
To między innymi zaginione pieniądze spowodowały, że rodzina Stefana i Janiny złożyła na Słowikowskiego doniesienie do prokuratury. Pod koniec grudnia Janina K. zmarła.
- Byłem u matki w dniu jej śmierci i czuła się całkiem dobrze - mówi syn, Jerzy Kropp. - Zmarła sześć godzin po moim wyjeździe do Warszawy...
Organizacją pogrzebu zajął się Marek Słowikowski. - Dziadek dał mi na ten cel 4 tysiące złotych, a pogrzeb kosztował prawie siedem, na wszystko mam rachunki - tłumaczy Słowikowski.
Pianino księżnej Daisy
Lista zarzutów rodziny wobec opiekuna staruszków jest bardzo długa. Jeden dotyczy zabytkowego pianina, należącego do Janiny Kropp. - Babcia zawsze mówiła, że to pianino będzie kiedyś moje, a Słowikowski tuż po śmierci babci wywiózł je do Wałbrzycha i ukrył u swojego ojca - mówi Anna K..
- Po 68 latach spod Wrocławia do zamku Książ powróci pianino księżnej Daisy, ostatniej właścicielki obiektu z rodu Hochbergów” - pisał Artur Szałkowski na początku stycznia tego roku w sensacyjnym tonie w „Gazecie Wrocławskiej”. - Zrabowane mienie wytropił historyk-amator Tadeusz Słowikowski, emerytowany górnik z Wałbrzycha. Wyjaśnianiem tajemnic związanych z zamkiem Książ zajmuje się blisko od pół wieku. Sporo wiadomości na ten temat uzyskuje od zaprzyjaźnionych Niemców, którzy kiedyś mieszkali w tych okolicach. Informacje o pianinie przekazał wałbrzyszaninowi pragnący zachować anonimowość mieszkaniec Bochum...
Z dalszej treści artykułu wynika, że informator Słowikowskiego zapamiętał, że pianino należące do księżnej przywłaszczył sobie bliski współpracownik Karla Hankego, gauleitera Śląska. Mieszkaniec Bochum pamiętał także adres domu, gdzie został wywieziony instrument. Okazało się, że chodzi o dom, w którym mieszkali Stefan Urbańczyk i Janina K...
- Od kilku lat organizujemy w zamku festiwale muzyki kameralnej im. księżnej Daisy, a nie mieliśmy oryginalnych instrumentów, które kiedyś były na wyposażeniu obiektu - twierdził na łamach „GW” Jerzy Tutaj, prezes spółki Zamek Książ. - Planujemy oddać pianino do renowacji. Ustawimy je później najprawdopodobniej w sali Maksymiliana, obok tablicy pamiątkowej poświęconej księżnej.
Gdy kilka dni temu poprosiliśmy prezesa o komentarz, był już mniej entuzjastyczny. - Konsultowałem się z księciem Bolkiem, wnukiem Daisy i on mówi, że babcia grywała na białym pianinie, a to, które znalazł Słowikowski, jest brązowe...
Prezes Tutaj dodał, że spółka Zamek Książ nie zbada pianina, dopóki Tadeusz Słowikowski nie wyjaśni spraw własnościowych. A to może potrwać. Jego syn Marek został notarialnym spadkobiercą Stefana Urbańczyka i Janiny K. Rodzina kwestionuje prawomocność tych testamentowych dokumentów. Sprawa jeszcze bardziej się skomplikowała, bo kilka dni temu, 16 lutego, Stefan Urbańczyk zmarł w legnickim szpitalu. Od początku stycznia przebywał tam po tym, kiedy zabrał go brat Edward z Wałbrzycha, od Słowikowskiego - seniora.
Postępowanie prokuratorsko-policyjne wciąż trwa. Pogrzeb Stefana Urbańczyka - w sobotę 28 lutego na starym oławskim cmentarzu...
Krzysztof A.Trybulski
Fot. Iza Leśniak
Napisz komentarz
Komentarze