- Panie, co to było z tą trumną! - wspomina jego bratowa, Józefa Taracińska. - Jak się dowiedziałam, że zmarł, zwróciliśmy się do "Jelcza" o pomoc. Tam mówią, że nie bardzo. No to my do Oławy. Też nie. To do Brzegu. I znów nie. Ostatecznie trumnę zrobił "Jelcz", ale jakaś licha była. Jak ściągaliśmy z samochodu, to od spodu deska odpadła. Baliśmy się, że Gienia zgubimy.
Trumna miała 2,5 metra, więc i grób miał być wielki. Tak chcieli najbliżsi. Ale z firmy pogrzebowej pokręcili głową, że trzeba by specjalne formy robić i dodatkowo zapłacić. Ostatecznie postawiono nagrobek standardowy.
Rósł i rósł
Prawie nikt o tym nie wie, że kiedyś coś go naszło i zaczął pisać książkę. To miało być wspomnienie o wielkim człowieku. Czyli o nim. Pierwsze zdanie brzmiało: - Ja, Eugeniusz Taraciński, przyszedłem na świat w 1928 roku w Herawcu koło Kamionki Strumiłowej...
Co było dalej, nikt nie wie. - Panie kochany, to nie miało żadnego sensu - wspomina bratowa. - Co zdanie, to kończył, że o tym napisze w dalszym ciągu swojego pisma. Może z osiem stron zapisał i zniechęcony przestał. Nic z tego nie było.
Jak wielki się urodził, nikt już nie pamięta. Rodzina wspomina tylko, że gdy szedł do pierwszej komunii i tata poprosił Żyda w sklepie, aby dał mu garnitur dla syna, to już wszyscy wiedzieli, że musi brać jak dla dorosłego. A syn dalej rósł.
Tata miał trzy żony, więc Gieniu miał sporo rodzeństwa - dwie siostry i trzech braci. Ale same "mikrusy". Jeden brat mierzył 174 cm, siostra 158, pozostali podobnie.
Po wojnie wraz z rodziną trafił najpierw do Sanoka, a potem do Bystrzycy pod Oławą. Miał za sobą parę klas, a ponieważ był silny, od razu wziął się do pracy. Najpierw w miejscowym nadleśnictwie, gdzie przy wyrębach mocno nadwerężył kręgosłup, potem trafił do Jelczańskich Zakładów Samochodowych, na lakiernię. Chwalili go, bo wysoki, więc mógł malować bez drabiny. Był czas, że zajmował się bieleniem domów w Bystrzycy.
- Był spokojny, opanowany, grzeczny, nie widziałem, aby się kiedyś zezłościł - wspomina jego niemal równolatek, dziś 82-letni Władysław Herba z Bystrzycy. - Był taki raczej flegmatyczny, nie chciał nikomu dokuczyć, wolał się usunąć.
O jego sile krążyły legendy. Jak w barze wybuchała awantura, wystarczyło powiedzieć: "Idziemy po Gienia!" i od razu się uspokajali. - Pracował w lesie z moim ojcem, a jak kiedyś traktor się zakopał, to on sam jeden go wyciągnął, tylko wtedy się przerwał - wspomina Waldemar Dawidowicz z Miłoszyc, były mieszkaniec Bystrzycy. - Czasami pijaków z knajpy wynosił po jednego w każdej ręce. Silny był pieruńsko, ale to był złoty człowiek.
Z roku na rok Geniu czuł się coraz gorzej, zaczął jeździć do lekarzy. - W 1956 przywieźli go z zakładu karetką - wspomina pani Józefa. - Potem mu przeszło, więc jeszcze pracował, ale przeszedł do szatni, miał robotę siedzącą. Do szpitala jednak często jeździł.
Bratowa wspomina, że do dziś nie odzyskała poduszki, jaką kiedyś musiała dać do auta, bo drzwi w karetce nijak zamknąć się nie dało.
Pod koniec życia Geniu nie chciał być dla nikogo obciążeniem, więc na jakiś czas przeniósł się do Jelcza, gdzie zamieszkał w hotelu robotniczym. Do końca, a żył tylko 50 lat, choć był na rencie, chodził o własnych siłach.
Napisz komentarz
Komentarze