Wszystko do przeróbki
Z jednej strony wzrost to była wizytówka Gienia - każdy rozpoznawał, zagadywał, fotkę chciał sobie z nim zrobić. Z drugiej - rozmiar XXXXL to przekleństwo - bo jak tu usiąść na zwykłym krześle? Jak ubrać marynarkę, która rękawy ma po łokcie? Jak jechać na rowerze, gdy kolanami się trze po ziemi?
- Pamiętam, pewnie, że pamiętam - mówi 90-letni bystrzycki szewc, Władysław Kondiuch. - Raz w życiu robi się tak wielkie buty. On sam przychodził do mnie, ale jak musiał się schylać w drzwiach! Jaki numer? 54-56. No, but długi prawie na 40 cm. Ja przerabiał wszytko do wymiaru. On miał takie buty, że jeszcze jedną nogę można było włożyć.
Stolarz zrobił mu wielki fotel, w którym mógł się poczuć komfortowo. Podobnie było z odpowiednio długim łóżkiem. Miał też powiększony rower. - Kierownica była od wyścigówki, tylko odwrócona - mówi Zbigniew Kudlak. - A siodełko z motoroweru simson.
W jelczańskich zakładach przerobili mu trzykołowy wózek inwalidzki z silnikiem, żeby mógł się w nim zmieścić. Z koszulami też był problem. Kupował największe, a i tak wyglądał, jakby się z nich wylewał. Zawsze przykuse były, więc zwykle podwijał rękawy, żeby aż tak nie rzucało się w oczy. Na zdjęciach widać, że za to garnitur miał porządny, szyty na miarę. Prawdopodobnie w oławskiej Spółdzielni Inwalidów.
Bratowa napisała kiedyś list z prośbą do "Wólczanki", to mu zrobili dwie pary podkoszulek, tyle samo kalesonów, a na dokładkę rękawiczki. Dziś nie ma po nich śladu. Ostatnią parę wielkich butów ktoś z rodziny zabrał do zakładu poza Bystrzycą, aby wisiały na ścianie jako ciekawostka. Gdzie są teraz, nikt nie wie.
Do sportu, do cyrku, do ślubu
- On nie bardzo chciał grać - mówi Waldemar Dawidowicz. - Ale jak on stał przy płocie, my rzucali do niego piłką, a on jak machnął, to leciała przez całe boisko. Lubiliśmy go, a on lubił dzieci. Lataliśmy za nim.
Czasem Gieniu grywał w siatkówkę na bystrzyckim boisku. Niewiele się ruszał, raczej ślamazarnie, ale świetnie uderzał podawane mu piłki. Zainteresowała się nim Gwardia Wrocław, wówczas czołowa polska drużyna.
Gdy specjaliści zabrali go do Warszawy, by sprawdzić, czy może zostać koszykarzem Centralnego Wojskowego Klubu Sportowego (potem Legia Warszawa), bo przecież ma niesamowity atut w postaci wzrostu, okazało się, że ma też guza przysadki mózgowej. To dlatego - mimo trzydziestki na karku - nadal rósł. Lekarze z kliniki na Wołoskiej naświetlali go lampami. Wyłysiał. Włosy odrosły od razu siwe. Ze sportu nic nie wyszło.
- Wtedy każda fabryka robiła coś dla wojska, w Jelczu też - wspomina Herba. - Mieliśmy więc wojskowych, którzy zabrali Gienia do Warszawy, żeby zrobić z niego koszykarza w wojskowym klubie, a właściwie to miał tylko stać pod koszem i wrzucać piłki. Bo biegać to nie bardzo, on taki trochę niedołężny był, ślamazarny.
Wtedy w Warszawie ponoć działacze próbowali go poznać z jakąś Węgierką o podobnych gabarytach. Miała ponoć tylko 2 cm mniej. Proponowali, aby się z nią ożenił i mieli dzieci, ale się nie skusił.
- Czy się z nią spotkał? Nie wiem - mówi Herba. - Ale zwierzył mi się, że wtedy naukowcy dawali rodzinie 150 tys. ówczesnych złotych, żeby tylko po śmierci wyrzekła się jego zwłok. Chcieli je badać. Nie zgodził się i z Warszawy wrócił już na własną rękę.
- Podobno chcieli go też do cyrku - wspomina Maria Wierzyk. - Ale oburzał się na takie propozycje.
Dopóki żyła mama, miał się dobrze. Gdy zmarła, poczuł się bardzo samotny. - Raczej się nie skarżył, pogodzony był z tym, że będzie sam - mówi bratowa. - Jednak jak mama zmarła, coś w nim pękło. Kiedyś się przyznał, że przyszła do niego we śnie i powiedziała, że przecież ma tu dobrze, jak nigdy w życiu nie miał. Dopiero wtedy się uspokoił. Od tej pory to ja byłam mu mamą, ja się nim opiekowałam.
Władysław Herba potwierdza, że Józefa Taracińska bardzo dbała o szwagra: - Źle mu nie było.
Bratowa miewała jednak z nim problemy, bo bywał nerwowy, potrafił czymś rzucić w nerwach. Czasem skarżył się na nią ludziom, a potem tego żałował. Dziś pani Józefa nie chce jednak o tym mówić. Przyznaje, że wcale nie było tak lekko, ale woli wspominać to, co było dobre.
Rentę miał malutką, a potrzeby wielkie, jak on sam. Czasem pomagała gmina. Kiedyś, żeby wystarać się o tzw. rentę wyjątkową, bratowa nawet do Cyrankiewicza napisała, "bo to trzeba do kogoś wysoko postawionego". I Geniu dostał taką rentę. Za wzrost.
Napisz komentarz
Komentarze