Historia tej miłości ma początek na torze żużlowym. Z humorem wraca do tego pan Roman. - To było bardzo dawno, ale prawda. Jechaliśmy z kolegami na żużel, i tam u kolegi na motorze siedziało coś takiego fajnego... - śmieje się. - Ale tylko raz pojechała z kolegą, później motorem jeździła już ze mną.
- Od razu z panem wracała z tego żużla? - pytam.
- Hola, hola, nie tak szybko! To nie te czasy. Ale coś od razu zaiskrzyło.
Pani Maria wspomina, że przyszły mąż mieszkał w małym ładnym miasteczku, Wąsoszu: - Przyjeżdżałam na zakupy, bo były tam pierwsze większe sklepy, a moi rodzice mieli gospodarstwo trochę oddalone od Wąsosza, na wsi. No i spotkaliśmy się kolejny raz, gdzieś tam się mijając. Umówiliśmy się i tak to się zaczęło na dobre.
Kobieta mówi, że jej rodzice mieli gospodarstwo z pięknym krajobrazem. Kochała te widoki, naturę, była szczęśliwa, że pierwszą randkę spędziła w takim otoczeniu. - Kiedyś to było tak, że na pierwsze spotkanie kawaler musiał do panny przyjechać - mówi. - Tamta okolica była naprawdę piękna, kiedyś bywał tam hrabia, miał piękną posiadłość, pałac, stawy. Była też piękna kasztanowa aleja, w niej spotykali się wszyscy zakochani. Natura była urzekająca, piękne miejsce z wysepkami na wodzie, łabędzie pływały...
Skoro było tak pięknie, to co ich ściągnęło do Oławy? Pan Roman bez namysłu odpowiada: "Gazeta Robotnicza", kochana... Napisano w niej: "Miejski Zarząd Budynków Mieszkalnych potrzebuje fachowców - takich a takich, mieszkanie gwarantujemy!". Wsiadłem w pociąg i w ten sam dzień podpisałem umowę na mieszkanie na pięć lat, a później kolejną o pracę, to był 1974 rok. Była praca, mieszkanie i tyle nam do szczęścia było potrzeba.
28 lat mieszkali na placu Zamkowym, teraz mają dom na Zwierzyńcu Dużym. Oboje dobrze wspominają swoje początki, bo firma załatwiła również przedszkole dla dzieci, co było sporym ułatwieniem. - Mieliśmy wtedy dwójkę - syna, który jest teraz generałem Wojska Polskiego i córkę, która obecnie jest w Stanach Zjednoczonych., a później urodziły się jeszcze bliźniaczki, które teraz są w Irlandii - mówi pan Roman.
- Wszystkie dzieci poszły w świat, ale teraz mija 18 lat, od kiedy prowadzimy rodzinę zastępczą - mówi Maria. - Wszystkie dzieci są od malutkiego u nas, starsze mają nasze nazwiska, sądownie to wywalczyliśmy i można bez wahania powiedzieć, że te dzieci też wychowaliśmy jak swoje.
Gromadzińscy są rodziną specjalistyczną, czyli tylko dla dzieci chorych. Podczas jubileuszu najbardziej byli skupieni właśnie na dzieciach, ich historii. Widać było, że właśnie tworzenie domu dla tej młodzieży jest fundamentem ich szczęścia i miłości. - Adrianek przyszedł do nas 8 lat temu, od początku jego życie było zagrożone, przeszedł dwie poważne operacje serca - mówi pani Maria. - Ciągle jest pod opieką lekarzy, czasem trzy dni w tygodniu siedzimy we Wrocławiu.
- Cały czas jesteśmy zajęci, opiekujemy się dziećmi, mamy co robić i dlatego nie mamy czasu się starzeć! - wtrąca pan Roman. - I to jest sekret, że jesteśmy udanym małżeństwem. Ale... Żonie przyrzekłem jeszcze jedną pięćdziesiątka z nią i koniec - śmieje się. - Na pewno trzeciej nie wytrzymam...
- Co pan ceni w żonie?
- Nie powiem, bo będzie na mnie krzyczała.
Zgodnie podkreślają, że są tak zajęci, że nie mają czasu na kłótnie. Czworo dzieci, które wymagają badań, opieki specjalistów, to duże wyzwanie. - Życie nas pochłania do reszty - mówi kobieta.
Roman dodaje, że starają się żyć według starych, sprawdzonych zasad. Podstawą szczęśliwego domu są posiłki z dziećmi i rozmowa o wszystkim, również o problemach. - Teraz często jest tak, że rodzice mówią "masz 10, 20, 50 złotych i idź, masz komputer, telefon, zajmij się" i... nie ma rozmowy - dodaje. - To nie jest dobre. Niektórzy mają też takie podejście do małżeństwa, że jak coś się psuje, to się wymienia... A u nas było tak - jak się coś psuło, to się naprawiało. A w sekrecie pani powiem, ta naprawa była najfajniejsza... Życie ich nie rozpieszczało, bywały też ciężkie momenty. Jedna z bliźniaczek, córek biologicznych, urodziła się z porażeniem mózgowym. - To była tragedia, ale udało nam się ją postawić na nogi i jak dziewczynki miały półtora roczku, to mąż dużo wyjeżdżał do pracy. Nie było czasu się nawet kłócić, od razu trzeba było się godzić, bo za dużo było do zrobienia.
- A paradoksem jest to, że jak mieliśmy odebrać bliźniaczki ze szpitala, gdy się urodziły, to pani doktor podsunęła papierek i powiedziała: "podpiszcie, to tę chorą zabierzemy do hospicjum", bo miała nie chodzić. Ale nie zrobiliśmy tego. Zmieniłem pracę, zmieniłem wszystko i... ta córka wyszła za mąż, skończyła trzy kierunki studiów.
Ich recepta na dobre życie w małżeństwie?
- Mąż ciągle coś budował, jak nie sobie, to dzieciom, a ja ciągle byłam pomocnikiem murarza - mówi Maria
- Recepta? Po prostu trzeba wiedzieć, kiedy ustąpić - wtrąca Roman.
- U nas nie można nie ustąpić, bo każdego dnia mamy wspólnie coś do zrobienia i bez tego nie da rady. U nas nawet jedną dobę nie można się gniewać. A poza tym jak jest cel, to wszystkie trudności się pokonuje. Mówią "miej marzenia, a kiedyś się spełnią". I to prawda...
Państwo Gromadzińscy mają czworo dzieci biologicznych i czworo przysposobionych, oraz siedmioro wnuków. Najstarszy wnuk ma 26 lat, a najmłodszy miesiąc. Podkreślają, że są bardzo dumni z wszystkich dzieci.
(AH)
Napisz komentarz
Komentarze