- Pochodzę z Obertyna, takiego historycznego miasta, gdzie Jan Tarnawski pobił Tatarów, a podczas II wojny światowej przez trzy miesiące tłukli się Rosjanie - wspominał podczas setnych urodzin trzy lata temu.
Mieszkał tam z rodzicami i pięciorgiem rodzeństwa, trzema siostrami i dwoma braćmi, w tym bratem bliźniakiem - Frankiem. Byli najstarsi z rodzeństwa. Rodzice prowadzili gospodarstwo. Ponadto mama pracowała w sklepiku, a ojciec zajmował się budowlanką, podobnie jak pan Marian, gdy już dorósł. Dziś Obertyn to cudowne wspomnienie lat dzieciństwa - zapierający dech w piersiach powiew świeżego czystego powietrza i łąki pełne pierwszych wiosennych kwiatów, które zalewały okolicę zaraz po roztopach.
- Mieliśmy 18 hektarów ziemi - wspominał pan Marian. - To dużo jak na tamte czasy i dobrze nam się powodziło. Tam nikt nigdy nie sypał sztucznych nawozów, tylko obornik. Tam była piękna żyzna gleba. Na dole koło rzeki Czerniawy mieliśmy pola orne, wyżej na pagórkach łąki, na których zbieraliśmy siano. Wszytko takie piękne i... tam zostało. A później wszytko zniszczyli.
Dzieciństwo i Obertyn to także początek przygody z mundurem. Mariana od dziecka ciągnęło do wojska i zawsze mu się podobały organizacje mundurowe. Już jako mały chłopiec zapisał się do "Strzelców".
- To były piękne czasy i bardzo miło je wspominam - wzdychał z nostalgią. - Czasem bywało bardzo zabawnie. Do dziś pamiętam jak prowadzący organizację Żyd przejęzyczył się przy składaniu sprawozdania finansowego i powiedział, że zapłacił 5 zł za choinkę na Boże Ciało. Ileż wtedy było śmiechu!
W 1943 roku ze względu na zbliżający się front Marian wraz z rodziną został ewakuowany w okolice Dubrowców w Rosji. Tam wcielono go do struktur Ludowego Wojska Polskiego, bo - jak mówi - taki wtedy był układ z Rosją. Skończył szkołę oficerską, a w czasie wojny był członkiem 1. Brygady Piechoty Zmotoryzowanej I Korpusu Pancernego, dowódcą radiostacji małej mocy. Jego zadanie polegało na budowaniu linii i zapewnieniu łączności telefonicznej między oddziałem a punktem obserwacyjnym.
- To było niebezpieczne i ciężkie zadanie - wspominał - Wszystkie te kable trzeba było nosić na plecach, niezależnie od terenu. Najgorzej, gdy spadł pocisk i przerwał linię. Trzeba było po kablu szukać miejsca zniszczenia i je naprawić mimo świszczących nad głową kul. Czasem trzeba też było "zasięgnąć języka". Wtedy mój kolega Franek szedł w klas i... przynosił żywego Niemca. Byłem też w moździerzach 120 milimetrów. To była bardzo dobra broń. Gdybym dziś miał iść do wojska, to też mógłbym ją obsługiwać. Bardzo lubię wojsko i wszystko, co się z tym wiąże. Te uroczyste marsze, towarzyszącą im otoczkę, mundury. Gdy podczas wojny wkroczyliśmy do Lublina, witali nas chlebem, solą i kwiatami. Wszędzie były kwiaty, a teraz... nas się nie uznaje. A przecież w walkach pod Budziszynem zginęła masa naszych ludzi. Polaków walczących o wolność naszego kraju. Teraz dużo mówi się za to o tych wyklętych czy przeklętych. Ja wiem, jak to z nimi było. Wiem, bo tam byłem i widziałem na własne oczy. To wszystko kłamstwo, ale.. .
Szlak bojowy zakończył w maju 1945 roku w Mielniku, w ówczesnej Czechosłowacji, jako podoficer w stopniu plutonowym. Jego rocznik podlegał wówczas demobilizacji. Marian nie chciał jednak rozstawać się z mundurem i przekonany, że jego rodzinę wymordowano, postanowił wstąpić do marynarki wojennej. Los chciał jednak inaczej. Tuż przed tym otrzymał informację z Czerwonego Krzyża, że jego bliscy żyją i są w miejscowości Krzyż.
- Mimo wielkiego zamiłowania do wojska rodzina była dla mnie ważniejsza, więc pojechałem do nich.
Decyzję o osiedleniu się w Oławie podjęli solidarnie całą rodziną. W budynku obecnej szkoły muzycznej rodzice Mariana założyli swój pierwszy sklep z tkaninami. Jednak to głównie on i Franek go prowadzili. W Oławie poznał też swoją pierwszą żonę - Wandę.
- Lubiłem chodzić na zabawy, tańczyć i dobrze się bawić - wspominał z uśmiechem. - Nie chcę się chwalić, ale podobałem się dziewczynom. Miałem ich dużo i było w czym wybierać. Wandę pokazał mi mój ojciec. Jej rodzina miała krowy. Ona często je pasła. Mój ojciec ją wtedy zauważył i kilka razy porozmawiali. Któregoś dnia przyszedł do mnie i mówi: "Marian, jak chcesz mieć dobrą żonę, to idź do tej Wandzi, co krowy pasie". I poszedłem. To była naprawdę fajna dziewczyna. Zgrabna, uśmiechnięta, z pięknymi ciemnymi włosami. Pobraliśmy się jakiś rok później. Przed ślubem jej ojciec wziął mnie na rozmowę: - Marian, my jej nic nie damy, bo tutaj nic nie mamy - powiedział - ale jak wrócimy do domu, to tam na Wschodzie wszystko jest. Teść bardzo wierzył w to, że wrócimy na swoje ziemie. Wszyscy w to wierzyliśmy. Chociaż to było zabronione, ciągle słuchał radia Wolna Europa i czekał na dobre wieści. Te nigdy jednak nie nadeszły.
Po ślubie Marian razem z żoną, wzorem swoich rodziców, otworzyli sklep z tkaninami, na ul. Kościuszki w Oławie. Szybko jednak musiał zamknąć interes, bo komuniści byli przeciwko działalności prywatnej i nie dawali im żyć. Nachodzili i nękali bezpodstawnymi karami - do tego stopnia, że musieli się poddać ówczesnemu reżimowi. Po wielu perypetiach Marian Kilar znalazł w końcu obiecane zatrudnienie w PSS Społem. Najpierw na składzie różności. Później jako szef jadłodajni w zakładach "Jelcz", a następnie prowadzący restaurację przy stacji kolejowej w Oławie.
- Dużo się tam nauczyłem i dobrze mi szło, ale długo tam nie zostałem, bo w domu było już troje dzieci i trzeba było pomagać żonie, a nie siedzieć po nocach w pracy, dlatego przeniesiono mnie do branży owocowo-warzywnej, gdzie pracowałem do emerytury. Ponad 30 lat zajmowałem się zamówieniami i dostawami owoców do społemowskich sklepów.
Pytany o najważniejsze wydarzenie w życiu z sentymentem wracał do wojska. Po przyjeździe do Oławy zapisał się do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Miał pod sobą 12 ludzi. Tam poznał pułkownika Eugeniusza Praczuka, którego - jak mówił - bardzo szanował i cenił: - Czasem trochę żałuję, że po wojnie nie związałem swojej przyszłości z wojskiem, ale jak człowiek już się ożeni i ustatkuje, to musi dbać o rodzinę i przy niej być.
Po śmierci pierwszej żony, gdy miał 85 lat, ożenił się po raz drugi, z młodszą o 20 lat Ireną: - Nie zrobiłbym tego, bo mi to nie było potrzebne, ale Irenkę znam od maleńkości z Obertyna. Pamiętam, jak nosiłem ją na rękach. Z inną kobietą bym się nie ożenił, ale los nas połączył, bo jesteśmy sobie potrzebni. Jej pierwszy mąż umarł prawie w tym samym czasie, co moja żona. Spotkaliśmy się parę razy na cmentarzu, ona biedaczka już wtedy chorowała, dlatego uznałem, że we dwoje będzie nam lepiej. Pomożemy sobie nawzajem. I tak jesteśmy już razem 15 lat i jest nam dobrze.
- To mój drugi mąż, ale zawsze powtarzam, że jestem szczęśliwa u Boga - mówiła pani Irena patrząc na męża z czułością w oczach i szerokim uśmiechem na ustach. - Pierwszego męża miałam bardzo dobrego, ale tego drugiego mam jeszcze lepszego. Miałam siedem operacji i ostatnio trochę podupadłam, ale on się zajął wszystkim. Gotuje, sprząta, robi zakupy, ogarnia pranie. Nawet nie pozwala mi poodkurzać i żebym przypadkiem czegoś nie wymyśliła, chowa odkurzacz. Zawsze za wszelką cenę chce mi dogodzić, mimo że czasem jestem dla niego niedobra. Coraz bardziej lubi kuchnię, a ostatnio nawet w piekarza się zaczął bawić. Ja mu mówię co, jak i ile czego dodać, a on robi, wałkuje, miesza. Oboje bardzo lubimy słodycze.
- Jestem szczęśliwym człowiekiem - mówił. - Niczego mi nie brakuje, niczego nie żałuję i nic nie zmieniłbym w swoim życiu. No, może gdyby wróciła młodość, wstąpiłbym do zawodowego wojska, ale nie ma co się nad tym zastanawiać, bo to przeminęło z wiatrem i nie wróci. Nie mogę narzekać. Owszem, niepowodzenia się zdarzały, jak wszystkim, ale ja zawsze byłem pozytywnie nastawiony do życia i nigdy się nie załamywałem, nawet po śmierci pierwszej żony. Nie wiem, skąd mam takie nastawienie. Chyba trzeba się z tym urodzić. Najgorsze jest rozczulanie się nad sobą i narzekanie.
*
Kiedy i gdzie pogrzeb:
Napisz komentarz
Komentarze