- Gdzie pani mieszka?
- Od 30 lat w Jelczu-Laskowicach, choć... urodziłam się we Wrocławiu.
- Skoro cały czas w jednej miejscowości, to zapewne pani edukacja też miała miejsce w tej gminie?
- Tak, najpierw była Szkoła Podstawowa nr 3 im. Bolesława Prusa, potem już chodziłam do "Dwójki", tam też ukończyłam gimnazjum. Następnie było Liceum nr 1 we Wrocławiu, następnie studiowałam ogrodnictwo na Uniwersytecie Przyrodniczym, choć ostatecznie studiów nie ukończyłam, bo urodziłam dziecko.
- Podobno właśnie rzuca pani pracę, aby na "pełen etat" zajmować się pisarstwem?
- Powiedzmy, że jestem właśnie na etapie rozstawania się z dotychczasowym pracodawcą, bo jeszcze do końca maja formalnie pracuję w szkole języka angielskiego. Właściciele od początku wiedzieli, że zajmuję się pisaniem, więc nie robili problemów, gdy często z powodów wydawniczych nie było mnie w pracy.
- Kiedy zaczęła pani pisać dla innych, nie do szuflady?
- Wszystko się zaczęło podczas pandemii. Był 2020 rok, właśnie zamknęli szkołę, siedziałam więc z córką w domu. Pierwsze tygodnie, wiadomo, luz, miałyśmy z córką chwile dla siebie, z czego bardzo się cieszyłam, ale już po miesiącu stwierdziłam, że może to jest najlepszy czas, aby zacząć pisać. Kiedyś zapowiedziałam, że gdy będę w ciąży, napiszę książkę, ale nic z tego nie wyszło, bo ciąża była zagrożona, więc praktycznie przeleżałam ją w szpitalu. Gdy jeździły te samochody z megafonami i nakazywano, by zostać w domu uznałam, że muszę napisać książkę. I tak się zaczęło. Napisałam pierwszą powieść, drugą...
- Jaki był tytuł tej pierwszej.
- Nie mogę powiedzieć.
- Dlaczego?
- Wcześniej pisałam książki obyczajowe, teraz trochę inne, a nie chcę tego łączyć. Pierwsze książki wydałam pod swoim panieńskim nazwiskiem, a byłam wtedy taką szarą myszką, w Laskowicach mało kto mnie znał. Gdy wydałam książkę, było: Wow!, To ty? Twoja książka? Dlaczego? Poczułam się trochę zaszczuta, trochę onieśmielona. Odbiór samej książki był bardzo dobry, ale ta cała otoczka... To mnie bardzo zmęczyło, poczułam się źle z tym, że jestem rozpoznawalna, że ludzie mnie kojarzą na ulicy... Gdy napisałam pierwszą książkę z wątkiem historycznym w tle, wiedziałam, że jest dobra, że może się przyjąć, że jest popyt na coś takiego, i faktycznie już po czterech godzinach od wysłania powieści e-mailem dostałam informację z wydawnictwa, że chcą ją wydać. Mówię o książce "Miłość w czasach wojny". To była tak odmienna książka od pozostałych, że trudno było je łączyć z jedną osobą. A skoro miało być coś nowego, a mnie męczyła rozpoznawalność, powstała Nina Zawadzka.
- Jak ocenia pani tamte pierwsze książki?
- To są zupełnie inaczej napisane książki. Narracja jest pierwszoosobowa, co w połączeniu z tematem nie okazało się dla mnie dobre. Na przykład książka dotykała samotnego rodzicielstwa, ale totalnie odbiegała od tego, co ja przeżywałam, a ludzie jednak to łączyli. Doszukiwali się, co było częścią mojego życia, a co nie. Nie chciałam takich sytuacji powielać. Można więc powiedzieć, że te pierwsze książki to był w jakimś sensie falstart mojego pisarstwa. Gdy wydałam dwie książki pod nazwiskiem Nina Zawadzka - "Dziewczynę lotnika" i "Miłość w czasach wojny" - okazało się, że przeszły one w Jelczu-Laskowicach bez echa. I to było super, że ja tutaj mogę sobie spokojnie pisać o wszystkim i nikt nie łączy fabuły moich książek ze mną, czy moją rodziną. Niektórzy nawet myśleli, że po prostu przestałam pisać.
- Skąd historia w pani pisarstwie?
- Bardzo chciałam zostać archeologiem, więc poszłam do liceum o profilu humanistycznym i miałam zdawać historię na maturze. Wszystko szło fajnie do momentu, kiedy musiałam się uczyć dat. Okazało się, że ja totalnie nie mam głowy do tego. Wszystkie gubię, mylę, więc w III klasie zmieniłam profil na biologiczno-chemiczny i poszłam na Uniwersytet Przyrodniczy, na ogrodnictwo, ale historia gdzieś we mnie została. Ostatecznie stwierdziłam, że skoro jest popyt na książki związane z historią, to dlaczego nie napisać czegoś, co pozwoli mi odkryć rodzinne losy na Kresach. Zrobiłam to. I tak się zaczęło. Książka jest fikcją literacką, opartą na prawdziwych wydarzeniach.
- Napisała pani książkę "Miłość w czasach wojny", ale najpierw wydała drugą, czyli "Dziewczynę lotnika". Dlaczego taka kolejność?
- "Miłość w czasach wojny " miała się ukazać wiosną 2022 i już wszystko było klepnięte, gotowe do druku, gdy wybuchła wojna na Ukrainie. Stwierdziliśmy z wydawcą, że nie możemy tego wydać w tym czasie. Działa i dzieje się wielka krzywda Ukraińcom, więc uznaliśmy, że nie powinniśmy jeszcze im dokładać książką o trudnych polsko-ukraińskich relacjach. Przynajmniej nie wtedy. My znamy swoją historię, oni znają swoją, a tą książką chciałam dociec, dlaczego nasze drogi się rozeszły, skąd nienawiść między naszymi narodami. Początek wojny to nie był najlepszy czas na taką książkę.
- A dziś?
- Powiedzmy, że widzę dużą analogię między tamtymi, a współczesnymi czasami i chyba drugi raz bym tej książki tak samo nie napisała albo napisałabym tylko do szuflady.
- Jak pani zdefiniowałaby swoje książki z historycznym tłem?
- To są książki obyczajowe z wątkiem miłosnym i z mocno zarysowaną historią w tle. Staram się, aby każdy wątek historyczny był potwierdzony, wszystko sprawdzam. Natomiast to nie są publikacje historyczne. Owszem, one mogą mieć jakiś element edukacyjny, co pozwoli czytelnikowi na własną rękę zgłębiać dane tematy, ale to jest przede wszystkim rozrywka i tak to należy postrzegać.
- W dniu, kiedy ta rozmowa ukaże się w gazecie, swoją premierę ma pani nowa książka "Na wschód od Breslau". Co jest na wschód od Breslau?
- Między innymi Laskowice i Miłoszyce, gdzie częściowo toczy się akcja książki. Generalnie wszystko dzieje się we Wrocławiu latach 1941-44, ale pod koniec, tak na jedną trzecią powieści, przenosimy się do Jelcza-Laskowic - latem 1942 roku, kiedy zwożono tu najwięcej przymusowych robotników, jeńców. Podczas pisania korzystałam z prawdziwej topografii tego miejsca, są dawne nazwy, miejscowe sklepy, starałam się jak najwierniej opisać ówczesną codzienność mieszkańców i życie jeńców w obozie Fünfteichen. Oczywiście są też opisane zakłady zbrojeniowe Kruppa, jest pewna autentyczna akcja sabotażowa. Współpracowałam przy pisaniu tej części z Piotrem Kutelą, Michałem Malitowskim i Michałem Świerkowskim ze Stowarzyszenia Lokalna Grupa Zwiadowców Historii, którzy wiele mi opowiadali i pomagali wiernie odtworzyć lokalną historię, bo wiem, że pojawiały się różne publikacje nie zawsze zgodne z prawdą historyczną. Choć to beletrystyka, starałam się tak przedstawić wątki historyczne, aby nikt nie miał zastrzeżeń. Bohaterowie są fikcyjne, podobnie jak ich losy, które zabarwiłam prawdziwymi wydarzeniami.
- Jak by pani swoimi słowami zachęciła czytelników do przeczytania "Na wschód od Breslau"?
- To historia dwójki ludzi. Dziewczyny - bogatej Niemki z Breslau, która nagle dowiaduje się o śmierci taty, o jego długach, o wykluczeniu z elity, o groźnych w obliczu polityki Trzeciej Rzeszy tajemnicach,które rujnują ją na wszystkich liniach. Do miasta przyjeżdża wtedy mężczyzna, który jest pół Polakiem, pół Niemcem, ale podczas wybuchu wojny opowiedział się za rodziną swojej mamy, czyli za Polakami. Zdezerterował z Wehrmachtu na rzecz polskiego podziemia. Ta dwójka się spotyka w najmniej oczekiwanym momencie. Mamy tu oczywisty konflikt interesów, ale mimo to między nimi wybucha płomienne uczucie. Oboje nie chcą jednak mówić o swojej przeszłości. Dziewczyna boi się, że tajemnice ojca wyjdą na jaw, co jej zaszkodzi. On z kolei jako polski szpieg, który cudem uniknął pojmania przez Gestapo nosi na sobie ciężar śmierci swoich informatorek i nie chciałby, żeby to się powtórzyło. Jednak karma nie odpuszcza i Aleksander trafia do Fünfteichen. Co z tego wyniknie? Cóż, Na pewno będzie potrzebny spory pakiet chusteczek przy czytaniu tej książki...
Cała rozmowa w Gazecie Powiatowej, dostępnej na terenie powiatu oławskiego lub TU:
Napisz komentarz
Komentarze