Chodzi o Krystynę Dekret, byłą radną, obecnie przewodniczącą Osiedla Domków Jednorodzinnych. Pracując w komisji, była przedstawicielką Prawa i Sprawiedliwości. Swojej sympatii do tej partii nie ukrywa od lat, a przed wyborami w mediach społecznościowych można było znaleźć m.in. taki wpis (pisownia oryginalna): „Mamy jeden wybór albo wygra Prawi i Sprawiedliwość albo zapomnijcie o programach społecznych, szparagi czekają. Nasze dzieci i wnuki nam nie wybaczą. No i oczywiście 4 razy nie. No chyba że chcecie aby wasze dzieci i wnuki były gwałcone”.
W poniedziałkowy powyborczy poranek od jednego z członków innej komisji otrzymaliśmy taką wiadomość: - W Obwodowej Komisji Wyborczej w Publicznej Szkole Podstawowej nr 2 był gruby incydent z udziałem członka komisji. Krystyna Dekret została usunięta z pracy, była zawiadomiona policja. Podobno na siłę wciskała karty referendalne, nawet jak ludzie ich nie chcieli i dodatkowo spisywała sobie dane osobowe osób, odmawiających odbioru kart referendalnych. Zostało to opisane w protokole, na podstawie którego została odsunięta od pracy w komisji.
Nie wszystko w tej wiadomości było prawdą, ponieważ nie wzywano policji. Po naszej weryfikacji okazuje się jednak, że reszta w zasadzie się zgadza, choć nieco inaczej widzi tę sprawę sama Krystyna Dekret.
"To nie był jednorazowy błąd"
Przewodniczącą tej komisji obwodowej była Aneta Mirecka. W rozmowie z nami potwierdziła, że w stosunku do jednej członkini od początku było wiele zastrzeżeń.
- Chodziło przede wszystkim o to, jakie są jej prawa i w jaki sposób może pracować - mówi. - Wielokrotnie nie sprawdzała dowodów osobistych, gdy przychodzili ludzie, których znała, np. sąsiedzi. Czasami pobieżnie zerknęła, ale to na pewno nie była rzetelna weryfikacja. Jako przewodnicząca musiałam reagować na takie zachowanie. Bez względu na to, czy kogoś znamy, mamy bezwzględny obowiązek zweryfikowania jego tożsamości. Do tego dochodzą dziwne zachowania, jak rozmowy z wyborcami, negowanie moich decyzji czy zarzucanie pozostałym członkom komisji stronniczości. Ta współpraca była dziwna...
A jak było z kartami referendalnymi?
- Zdarzały się takie sytuacje, że wyborca otrzymał trzy karty (Sejm, Senat i referendum - przyp. red.) i dopiero wtedy mówił, że nie chce brać udziału w referendum, mając już tę kartę w ręku. Członkini, o którą pan pyta, uznała, że w takiej sytuacji wyborca musi już tę kartę wziąć. A jego prawo jest takie, że nawet jeśli wziął, obrócił się, ruszył w stronę stanowiska do głosowania, to wciąż może zawrócić i kartę oddać. Ona jednak uważała inaczej, więc musiałam jej nagminnie zwracać uwagę, by odebrała tę kartę i zanotowała adnotację "bez referendum". Wielokrotnie musiałam wydzwaniać do pani Ewy Kocjan (odpowiedzialna w UMiG za przebieg wyborów - przyp. red.), by mieć potwierdzenie, że mam rację. Byłam przewodniczącą tej komisji i to jest moja odpowiedzialność. Po wielokrotnym zwróceniu uwagi, co nie przyniosło odpowiedniego skutku, z całą komisją napisaliśmy wniosek, wskazując w nim, że są naruszane zasady i przed zamknięciem głosowania przyjechał urzędnik, wręczając tej pani wypowiedzenie.
Zapytaliśmy też o notowanie nazwisk osób, które nie brały udziału w referendum, co budzi największe oburzenie i trudno to wyjaśnić pomyłką. Takiego czegoś po prostu nie wolno robić, bo jest to jawne ograniczenie tajności głosowania.
- Ta pani twierdziła, że źle zrozumiała, co konkretnie ma zanotować, gdy ktoś nie chce karty referendalnej - mówi przewodnicząca Mirecka. - Robiła więc notatki gdzieś z tyłu na kartce, dotyczące osób, które odmówiły wzięcia udziału w referendum. Gdy to zobaczyłam, od razu zwróciłam jej uwagę i pouczyłam ją, że nie może tak postępować. To wbrew jakimkolwiek zasadom. Mówimy o danych osobowych, o RODO, nie można takich rzeczy spisywać!
Problemów z zachowaniem Krystyny Dekret miało być więcej. Słyszymy, że nie zawsze dbała o zasłanianie nazwisk wyborców specjalną nakładką, a raz miała wskazać złą rubrykę do podpisu. Przewodnicząca przyznaje, że choć kilkukrotnie pracowała już przy wyborach, nigdy nie było tak ciężko jak 15 października: - Przez cały czas musiałam zwracać uwagę na tę jedną panią i tłumaczyć jej, jak ma pracować. Z racji pełnienia funkcji miałam sporo zadań i czułam wielką odpowiedzialność. Frekwencja była bardzo duża, więc stanie nad jednym konkretnym członkiem komisji to nie było coś, co chciałam robić. Oczywiście zdarzało się, że ktoś inny miał wątpliwości, czegoś nie wiedział, bo pracował w ten sposób po raz pierwszy. Ale nikt nie robił tak rażących błędów. Była też taka sytuacja, że pod jednym adresem mieszkał ojciec i syn, a przez nieuwagę tej pani ojciec podpisał się w rubryce syna. Potem głosować przyszedł syn i musieliśmy sporządzać specjalną notatkę, by mógł uczestniczyć w wyborach. Tych błędów było tak dużo, że musieliśmy w końcu podjąć jakąś decyzję. Długo próbowaliśmy rozmawiać, ale w odpowiedzi cały czas słyszeliśmy, że przecież nie dzieje się nic złego. Przed wyborami mieliśmy szkolenie, każdy wiedział, co ma robić, co jest dozwolone, a co zabronione. Jest mi przykro, że taka sytuacja miała miejsce. Rozumiem stres, ale to nie była jednorazowa sytuacja. Ostatecznie urzędnik wręczył członkini komisji odwołanie. Z tego, co wiem, nie zgodziła się z tym, ale opuściła salę.
Kartka z zanotowanymi przez nią nazwiskami została odebrana i podpięta do wniosku jako dowód w sprawie.
"Czułam, że będzie na mnie nalot"
Krystyna Dekret zgodziła się na rozmowę z nami i wypowiedź pod nazwiskiem, dlatego nie anonimizujemy jej danych w pierwszej części artykułu. Była radna przyznaje się do zarzutów, jednocześnie próbując się usprawiedliwiać. Na pytanie o sytuację z wręczaniem kart referendalnych, odpowiada: - Zdarzyło się, że przyszedł wyborca, nie mówił nic o tym, że nie bierze udziału w referendum, więc wydałam mu wszystkie trzy karty. Poszedł zagłosować i nagle wrócił, mówiąc że chce kartę referendalną zwrócić. Uważam, że jeśli ją pobrał, podpisał się, to ja jej już nie mogę przyjąć. Tak mu powiedziałam, co podważyła stojąca obok przewodnicząca komisji. Poleciłam więc mu, by rozmawiał z nią. Komisja zaczęła mi zarzucać, że źle tego pana potraktowałam, że mam nieładny ton głosu i że powinnam od razu przyjąć tę kartę ponownie. Z tym stwierdzeniem wciąż nie zgadzam. Nie może być tak, że człowiek bierze wszystkie karty, a nagle chce jedną oddać. Jak nie chciał głosować, to mógł wrzucić pustą kartę do urny, wtedy oddałby głos nieważny.
Problem w tym, że o ważności referendum decyduje także frekwencja, a głosy nieważne się do niej liczą. Nieuczestniczenie w referendum jest więc de facto wyrażeniem zdania. Gdy słyszy to nasza rozmówczyni, odpowiada: - Tak, liczyłby się do frekwencji. Tak naprawdę nikt nigdy mi wcześniej nie powiedział, że mam prawo taką kartę od niego odebrać.
Kolejne pytanie dotyczy zapisywania nazwisk osób, które nie pobierały karty referendalnej.
- Robiłam to, bo nikt nie rozmawiał ze mną o tym, jakie są zasady w komisji, pani przewodnicząca ani jej zastępca tego nie wytłumaczyli. W trakcie głosowania jedna z członkiń komisji stwierdziła, że musimy tak robić. Ona chyba zapisała jedną osobę, więc ja też zaczęłam zapisywać. W moim przypadku to były może trzy osoby, potem przestałam to robić, bo zaczęłam się martwić, że przecież jest RODO, że to chodzi o nazwiska... Teraz myślę, że gdybym zniszczyła tę kartkę, to dziś nie byłoby problemu. Ale ja ją zostawiłam w komisji.
Jednocześnie Krystyna Dekret przyznaje, że uczestniczyła w szkoleniu i już w przeszłości pracowała w komisjach wyborczych. W teorii była więc przygotowana do tej pracy, ale przekonuje, że na szkoleniu nie przeanalizowano sytuacji, w których ona potem popełniała błędy. Szczegółowo opowiada o przebiegu całego dnia, twierdząc, że inni członkowie komisji się na nią uwzięli: - Czułam od początku, że będzie na mnie nalot. Byłam pilnowana bardziej niż ktokolwiek inny. Czułam się lekceważona od samego początku. Z jednej strony niektórzy pytali mnie o rady, a z drugiej mieli do mnie pretensje. Musiałam im pewne rzeczy tłumaczyć, więc momentami czułam się jak przewodnicząca. A potem się okazało, że większość chciała mnie wyrzucić. Nie było takiej sytuacji, że komuś nie sprawdziłam dowodu osobistego. Zawsze to robiłam, zwłaszcza że byłam "pod ostrzałem". Od początku dało się wyczuć nieprzyjemną atmosferę w stosunku do mnie. W końcu poszłam do domu na przerwę, a po powrocie zobaczyłam, jak niektórzy członkowie komisji pracują z odsłoniętymi listami mieszkańców. Mnie upominali, a sami popełniali błędy. W lokalu było sporo ludzi, więc nic nie powiedziałam, żeby nie wyszło, że się kłócimy między sobą. W końcu poproszono mnie na bok i usłyszałam, że wszyscy obecni zarzucają mi, że jestem niegrzeczna i niekulturalna. Złożyli wniosek o usunięcie mnie z komisji. Chciałam go zobaczyć, ale mi nie pokazali. Nie zgadzam się jednak z tym, że powinnam zostać odwołana. Oczywiście opuściłam lokal, ale teraz żałuję, że nie pokazano mi wniosku. To była nagonka na mnie. Bardzo mi przykro, że coś takiego miało miejsce.
***
O incydencie poinformowano komisarza wyborczego. Ostatecznie nie odnotowano zastrzeżeń dotyczących uczciwości pracy całej komisji. Frekwencja referendalna w tym lokalu wyborczym wyniosła 41,29%, czyli nieco ponad średnią krajową (40,91%).
Napisz komentarz
Komentarze