- Nasz tato miał cztery córki - mówiła w 2020 roku Elżbieta Lisiecka Wojciechowi Połomskiemu, który opublikował u nas duży tekst o Janie Lisieckim i jego najsłynniejszym dziele, zwanym dziś "oławskim jelczem", do zobaczenia w Muzeum Motoryzacji Wena. - Nie miał następcy, kogoś, kto kontynuowałby jego pasję. Kogoś, komu mógłby przekazać swoją wiedzę, zarazić go tym, czym sam żył przez wiele lat. Myśl o poznaniu dalszych losów pojazdu, odkąd opuścił nasz dom, towarzyszyła mi od jakiegoś czasu. Miałam marzenie, że znowu go dotknę, zasiądę w środku, wrócą wspomnienia. Z drugiej strony, gdyby udało mi się go odnaleźć, byłby to w pewnym stopniu hołd dla mojego taty, dla pasji, której poświęcił całe lata życia. Dziś takich ludzi jest bardzo niewiele, a mój tato był wyjątkowym człowiekiem. Może tylko dla mnie i moich sióstr. To w tej chwili nie jest ważne. Pamiętam, że gdy ludzie poznawali jego pomysły, niejednokrotnie pukali się w czoło. Tato się nie zrażał, nie zniechęcał! Dążył do celu i - jak pamiętam - zawsze go osiągał. Gdyby tylko udało się autko odnaleźć...
Tak zaczęło się ta głośna historia, którą przez wiele miesięcy żyła motoryzacyjna Polska. Miał w niej swój nie byle jaki udział Wojciech Połomski, opisujący potem na naszych łamach poszukiwania zaginionego auta. Auto Jana Lisieckiego widywał w latach osiemdziesiątych, głównie na parkingach przylegających do Jelczańskich Zakładów Samochodowych.
Auto Lisieckiego przed domem w Oławie - z dokumentacji rzeczoznawcy PZM, dopuszczającego pojazd do ruchu drogowego
- Jeden raz miałem nawet okazję zasiąść za kierownicą tego pojazdu, oczywiście za aprobatą jego twórcy - pisał u nas w tekście "Nie wiem, jak mam dziękować, czyli jedyne takie auto na świecie". - Szczerze mówiąc, gdy gromadziłem przez wiele lat materiały na temat jelczańskich pojazdów, wielokrotnie starałem się dotrzeć do twórcy tego pojazdu i poznać jego historię. Jednak poza archiwalnym zdjęciem, pożółkłym artykułem prasowym (jedynym na temat tego pojazdu) moje próby spełzły na niczym.
Połomski nie zdążył porozmawiać z konstruktorem.
Bo rodzina duża była...
Jan Lisiecki pracował w JZS od 1961 roku jako konstruktor oprzyrządowania. Słynnego mikrobusa budował około 4 lat w czasie wolnym od pracy, na przełomie lat 70. i 80.
Za bazę do jego budowy posłużyła leciwa warszawa, choć nie brak w nim elementów z żuka, nysy, jelcza czy berlieta.
Z artykułu Michała Szczupaka, który w sierpniu 1981 roku ukazał się w zakładowym "Głosie Jelcza" pod wymownym tytułem "Może to szansa Jelcza?", wiele można się dowiedzieć o powstawaniu busa Jana Lisieckiego:
- Jan Lisiecki (...) mieszka w Oławie wraz z żoną i czwórką dzieci. Od dawna marzył o jakimś samochodzie dla siebie i swej rodziny. Nie miał jednak żadnych szans na kupno nawet używanego pojazdu, a nawet gdyby zapożyczył się i do kupna doszło, nie mógłby do niego zabierać całej swej rodziny.
Doszedł jednak do wniosku, że jeśli fabryka mu trochę pomoże, sam może zbudować sobie samochód. Z wyborem modelu nie miał kłopotów - będzie to 8-osobowy mały autobusik podobny sylwetką do PR 110 wykonany z materiałów odpadowych uzyskanych w fabryce lub dostępnych ogólnie w handlu.
Zwrócił się więc w tej sprawie (a było to trzy lata temu) do ówczesnego dyrektora technicznego inż. Urbańczyka. Otrzymał wprawdzie taką zgodę, ale dyrektor przy podpisywaniu podania nie ukrywał swego sceptycyzmu, twierdząc że prędzej przybędzie mu jeden własny kaktus więcej, niż Lisiecki zbuduje w Jelczu samochód...
Rozpoczęła się żmudna praca i to na dwa fronty - w domu i w fabryce. Lisiecki wykonał szkice, porobił obliczenia, zakupił w oławskim Ergu materiały obiciowe. Prawie za bezcen nabył wrak starej warszawy, która była bez nadwozia, ale za to miała koła i silnik nadający się jeszcze do remontu.
Wiele czasu poświęcił na spawanie ramy nadwozia o zupełnie odrębnej konstrukcji, kompletowanie i zgrzewanie oblachowania, generalny remont silnika. Z huty szkła w Jaroszowcu otrzymał kilka szyb o gabarytach nietypowych dla Jelcza. Z tygodnia na tydzień coraz wyraźniej widać było oryginalny kształt samochodu.
Miewał też momenty całkowitego zwątpienia i załamania. Odmówiono mu np. sprzedania w Jelczu uszczelek, miał duże kłopoty z otrzymaniem osprzętu elektrycznego, listew ozdobnych, części złącznych i wielu innych elementów niezbędnych w każdym samochodzie. Całkowita przerwa w pracach trwała prawie rok (1980-1981 - przyp. autora).
Ze szkicami w ręku zwrócił się więc do dyrektora naczelnego fabryki. Dyrektor Jan Dalgiewicz zainteresowany oryginalnym projektem z miejsca zażądał od Lisieckiego wykazu brakujących części i zobowiązał pion handlowy do udzielenia mu wszelkiej pomocy.
(...) Samochód wykonany jest wyłącznie z części krajowych. Koszty jego budowy nie przekroczyły 100 tys. zł. Jest wygodny, pakowny, łatwy w prowadzeniu, a może być - jak twierdzi Lisiecki - jeszcze lepszy. Potrzebny jest tylko dobry silnik górnozaworowy, najlepiej dieslowski.
Autor tekstu kończy pytaniem: - A co dalej?
Odpowiedzi udziela sam: - Otóż przed Jelczem otwiera się kolejna wielka szansa wyjścia na szerokie drogi, jeśli uruchomiona zostanie w JZS seryjna produkcja "Lisieckiego" (przyjdzie czas na konkretną nazwę pojazdu). Twórca gotów jest przekazać fabryce wszystkie posiadane szkice, umożliwi na swoim wozie dokonania niezbędnych pomiarów, ba - zaprojektuje nawet niektóre oprzyrządowania (to jego specjalność). Prototypy możemy wykonać i przebadać w tym roku, a produkcję seryjną należałoby rozpocząć już od początku 1982 roku.
- Niestety, jak dziś wiemy, to nie był ten czas... - podsumowuje w swoim tekście z 2020 roku Wojciech Połomski. - Wydarzenia grudnia 1981 roku przekreśliły marzenia wielu ludzi, w tym także Jana Lisieckiego.
Zatrzymanie
O zniszczonych marzeniach może dziś mówić także wdowa po Janie Lisieckim, pani Władzia, która na wspomnienie tamtego auta nie może powstrzymać łez. Bo dla niej historia słynnego dziś auta ma nieco inny wymiar.
Władysława Lisiecka - żona konstruktora
- Mąż siedział 56 godzin w kryminale za to autko, bo myśleli, że kradnie - mówi dziś żona konstruktora. - Ludzka zawiść nie zna granic. To był październik. Bliźniaczki chodziły wtedy do podstawówki. Siedzę rano w domu, mąż pojechał do pracy, a tu ktoś dzwoni do drzwi. Wychodzę, a oni machają nakazem rewizji. Obca waluta i biżuteria na stół! - mówią. Ale co się stało? - pytam. Mówię, że pójdę do Spółdzielni Inwalidów, gdzie był telefon, i zadzwonię do męża. Ale oni do mnie, że mąż jest zatrzymany. Nawet mi do głowy nie przyszło, że to chodziło o ten samochód. To byli ludzie z SB. Poprzewracali wszystko. Mąż lubił czytać książki o technice, no ale czego można w książkach szukać? A szukali wszędzie, nawet w piwnicy. Dlaczego? Bo mężowi pomagał spawać ramę podwozia taki pan, który pracował w JZS, a gdzieś skrzynie biegów poginęły. Podejrzewali go, że może zabrał je do męża. Ale on robił swoje auto na bazie warszawy. Mąż mojej kuzynki akurat miał starą warszawę, to mój za psi grosz ją kupił... Nawet nie wiedział, że w domu jest rewizja. To był czwartek. Co miałam robić? Wieczorem poszłam do znajomego policjanta. On mówi, że nic nie wie, ale nazajutrz w pracy się dowie, więc żebym przyszła w piątek. Wtedy dowiedziałam się, że męża już w Oławie nie ma. Przenocował w komendzie, ale rano odwieźli go do aresztu we Wrocławiu.
Wtedy właśnie od znajomego policjanta dowiedziała się, że męża zabrali z powodu autobusiku. Policjant poradził jej, żeby na drugi dzień pojechała do wrocławskiej prokuratury.
- Tylko nie płacz tam! - mówił. - Musisz być twarda. Żebyś łezki z oczu nie puściła!
Pojechała pociągiem, a droga z dworca do prokuratury, którą przecież znała, nagle wydawała jej się jakaś dłuższa niż zwykle, jakby cel oddalał się. Na miejscu w recepcji usłyszała, że ma się zarejestrować, bo nie była umówiona, ale gdy zobaczyła, że na drzwiach naprzeciwko jest napis "Prokurator Andrzej Kaucz", nie patrząc na nic wparowała do gabinetu. I tłumaczy, w jakiej sprawie.
- Wiem, znam, chodzi o budowę tego samochodu - usłyszała od prokuratora. Patrzył na nią z ironicznym uśmiechem, a ona tłumaczyła, że chce tylko wiedzieć, co z mężem i kiedy wróci do domu.
- Moje dzieci stoją na balkonie i patrzą na ludzi wracających karosami z Jelcza - mówi mu pani Władzia. - A moje od razu wołają: Mamuś, tatuś nie przyjechał! No, nie ma tatusia. I co ja mam teraz tej czwórce dzieci powiedzieć?
- Mąż ma teraz konfrontację - odpowiedział jej prokurator.
- No to ja mu opowiadam wszystko, co wiem, staram się być twarda, nie płaczę - wspomina pani Władzia.
Po chwili przychodzi drugi prokurator.
- Pani Lisiecka, pani wraca - słyszy. - Niech pani jedzie do domu.
- Pojadę z mężem, tylko go wypuście - mówi kobieta.
Ponieważ nic więcej nie może zdziałać, wraca do Oławy. Najstarsza córka zrozumiała, ale te małe czekają na tatę, bo przecież już minęła 14.00.
Starsza córka poradziła jej, żeby poszła do znajomych, a one posprzątają.
- Wracam wieczorem do domu, a córki wiszą na barierce, na tarasie. Mamuś, mamuś, tatuś przyjechał! Wchodzę, a mąż siedzi w pokoju, zarośnięty. Płacze.
Prokurator Kaucz powiedział mu, że żona była u niego i wszystko zeznała tak jak on, czyli wszystko się zgadzało. Był zdziwiony, że żona się orientowała się we wszystkim.
- No, a kto mu pomagał? - mówi dziś pani Władzia. - Przecież jak on spawał, to ja też. I tak oboje siedzieliśmy, i płakaliśmy. Strasznie to przeżyłam.
Zanim sprawa się wyjaśniła, Lisiecki miał miał zakaz kupowania oryginalnych części w tzw. Bomisie - przyfabrycznym sklepie z niepełnowartościowymi częściami, które na wolnym rynku były niedostępne. Radził sobie w ten sposób, że chodził na... przyzakładowe śmietnisko, gdzie też sporo części można było znaleźć. Wprawdzie uszkodzonych, ale co to za problem dla "złotej rączki"!
Auto Lisieckiego
Ostatecznie po latach sąd uniewinnił Lisieckiego, ale ile go to wszystko nerwów kosztowało, wie tylko najbliższa rodzina, bo groziła mu odsiadka nawet 3 lat lub bardzo wysoka kara finansowa, 30 tys. ówczesnych złotych.
W czarnej kropce
W wielu miejscach można przeczytać, że Lisiecki był inżynierem, ale to nieprawda.
- Inżynier? Jaki inżynier? - denerwuje się żona. - Nie był. Miał średnie wykształcenie. Był partyjny, ale w 1968 roku, po tak zwanych wydarzeniach marcowych rzucił legitymacją, więc jak robił zerowy kurs przed stadiami, to go dalej nie dopuścili.
- Jaśku, nad tobą jest teraz czarna kropka, a wiesz, co to oznacza - powiedział mu wtedy znajomy.
Po latach można się domyślać, że cała ta sprawa z prokuratorem i zarzutami to właśnie efekt czarnej kropki. Kolejny.
Lisiecki bardzo chciał pojechać na rajd Paryż-Dakar, w którym udział brali rajdowcy z Jelczańskich Zakładów Samochodowych, bo przecież on był jednym z najlepszych konstruktorów. Już kiedyś prawie mu się udało, ale ostatecznie jednak zawsze wzięli kogoś innego. Gdy JZS zaczęły produkować berlieta, trzeba było wysyłać konstruktów do Francji, do fabryk, żeby podpatrywali, jak tam powstają te nowe konstrukcje. Wytypowali go na pierwszym miejscu, ale ostatecznie nie wysłali. Trzy razy był typowany i ani razu nie pojechał.
Czarna kropka.
Miniaturowy ciągnik autorstwa Jana Lisieckiego przed domem na Spokojnej
W krzakach
Przez kolejne kilka lat Jan Lisiecki wraz z rodziną zjeździł praktycznie całą Polskę, jak pisał w swoim tekście Wojciech Połomski: - Auto nigdy nie zawiodło, zresztą prowadził je osobiście konstruktor, znający pojazd od najmniejszej śrubki...
Jan Lisiecki i jego dzieło. Jelcz, sierpień 1981, fot. arch. Wojciecha Połomskiego
- Gdy prowadziliśmy zakład stolarski, ten samochód nam służył jako dostawczy - wspomina dziś żona konstruktora. - Kiedyś wieźli nim płyty paździerzowe i auto przewróciło się na zakręcie... Potem ten duży samochód zamieniliśmy na mercedesa. Busik pojechał do syna mojej kuzynki w Minkowicach Oławskich, a on dał nam mercedesa. Duże auto było po potrzebne, bo on miał 4 małych dzieci, a nasze już były dorosłe. Wiem, że nasze auto jeździło jeszcze w barwach klubu sportowego z Wałbrzycha? A potem? Nie wiem.
Co działo się z autem, próbował ustalić Wojciech Połomski. Losy nie są dokładnie znane, ale na pewno w 2016 roku pojazd został kupiony przez kolekcjonera zabytkowych pojazdów, trafił do Krakowa, stał w krzakach.
Tak wyglądało stanowisko kierowcy prototypowego pojazdu zaraz po odnalezieniu po latach i tuż przed transportem do Oławy
Co ciekawe, jak pisał Połomski, sprzedający poinformował kupującego, że pojazd jest... fabrycznym prototypem Jelczańskich Zakładów Samochodowych, co nie było prawdą, bo konstrukcja była prywatnym przedsięwzięciem Lisieckiego, a nie JZS. To jednak miało przekonać nabywcę do kupna pojazdu. I przekonało. - Nie było to zresztą trudne, jeżeli wziąć pod uwagę najbardziej charakterystyczny element stylistyki zewnętrznej nadwozia - typowe dla miejskich odmian autobusów Jelcza trójkątne szyby - pisał Połomski. - Do budowy pojazdu wykorzystano wiele elementów pochodzących z produkowanych wówczas w Polsce pojazdów. Jedno jednak trzeba podkreślić: konstrukcja i stylistyka nadwozia pojazdu była tylko i wyłącznie dziełem Jana Lisieckiego, podobne zresztą jak wyposażenie wnętrza czy deski rozdzielczej.
Ostatecznie, po długich poszukiwaniach, sprowokowanych wpisem córki Lisieckiego w mediach społecznościowych, auto odkupiło Muzeum Motoryzacji Wena w Oławie, gdzie pojazd przez wiele miesięcy od podstaw był odrestaurowywany i obecnie jest prezentowany jako jeden z najcenniejszych - bo lokalnych - eksponatów.
Tzw. "oławski jelcz" na wystawie w Muzeum Motoryzacji Wena w Oławie
Pani Władzia jednak do tej pory nie miała śmiałości, aby go zobaczyć. Za bardzo przypomina jej męża i wzbudza emocje.
- Wybaczcie, ale ja aż nie mogę tego opowiadać... - wzrusza się. - Jak zobaczyłam na ulicach Oławy nasz autobusik i napisane na nim było, że to produkcja Jelczańskich Zakładów Samochodowych, to we mnie zamarło serce. Bardzo przykro mi się zrobiło, bo to żadne jelczańskie. My żeśmy w piwnicy to robili, u nas... To nie Jelcz zrobił ten prototyp.
Że to dzieło zaprojektowane i stworzone przez Lisieckiego, podkreślał w rozmowach z gazetą właściciel muzeum Tomasz Jurczak: - Chcemy pokazywać najciekawsze polskie auta, a ten dodatkowo ma lokalną historię. Ten ciekawy pojazd nigdy nie wszedł do produkcji Jelczańskich Zakładów Samochodowych, ale mamy go w naszych zbiorach i możemy prezentować, z czego jesteśmy bardzo dumni. Poszukiwania trwały długo, podobnie jak odnawianie pojazdu, ale już jest, jedyny taki egzemplarz na świecie, cenny, a pochodzący właśnie stąd, mający interesującą lokalną historię.
- Jestem mu bardzo wdzięczna, że kupił, wyremontował to nasze auto i wróciło do Oławy - mówi pani Władzia. - A wie pan, że ojciec tego Jurczaka pracował z JZS z moim mężem?
Auto Lisieckiego remontował równie słynny pan Leszek z Muzeum Motoryzacji Wena
Renowacją słynnego auta zajął się pan Leszek - muzealny mechanik "złota rączka", uwielbiany przez odwiedzających placówkę: - Wszystko w ręce musiałem wziąć, bo nie było żadnego projektu, żadnej dokumentacji, trzeba się było wielu rzeczy domyślać - opowiada. - To jedyny taki pojazd na świecie. Okna z berlieta, a resztę to z tego, co było akurat pod ręką. Co można, to zostawiłem na wzór i dorabiałem. Córka inżyniera Lisieckiego była w warsztacie, rozmawiałem z nią. Na tamte lata pojazd był ładnie zrobiony. Szkoda, że to tylko prototyp, bo coś z niego mogło być. Większy od nysy busik mógłby z powodzeniem jeździć po polskich drogach. W tym, który do mnie trafił, silnik był od mercedesa, więc taki zostawiliśmy. Kolorystyka będzie taka jak pierwotna. Nie będę robił żadnych zmian, ale dwóch siedzeń brakuje, więc trzeba będzie coś dorobić albo przerobić. Może z żuka...
Gdy tylko auto wróciło do Oławy, Ela Lisiecka wraz z siostrą Urszulą po raz pierwszy od wielu lat zobaczyły pojazd, który skonstruował i zbudował ich tata.
- Co mogły czuć w tej chwili? - pyta w swoim tekście Wojciech Połomski. - Radość, szczęście, dumę z tego, że udało się poruszyć wiele ludzkich serc w sieci? Zmobilizować jednym wpisem na portalu społecznościowym ogromną rzeszę ludzi, którzy pomagali w poszukiwaniach? Z pewnością tak. Zapewne popłynęły też łzy wzruszenia. Jak niejednokrotnie podkreślała pani Ela - to, że auto się odnalazło, zostało odkupione i sprowadzone do Oławy, to prawdziwy cud. Dlaczego szukała tego pojazdu? Chciała jeszcze raz go zobaczyć, dotknąć, oddać tym hołd swojemu zmarłemu ojcu. To było największe marzenie jej życia. I to marzenie, dzięki zaangażowaniu wielu osób, się spełniło...
Jan Lisiecki, z arch. rodzinnego
Cdn.
autor: Jerzy Kamiński
Napisz komentarz
Komentarze