- Była wtedy ładna pogoda, spokój na morzu, nikogo w zasięgu wzroku - opowiada o swoim poprzednim rejsie. - I nagle ktoś mnie puka w plecy. Co jest?! Pierwsze wrażenie było straszne. O mało zawału nie dostałem! Potem okazało się, że to ryby latające. A latają stadami, uciekając przed drapieżnikami. Są w stanie przelecieć 500-600 metrów. Były okresy, że dziennie wyrzucałem z łódki 20-30 ryb. Da się je jeść.
Dla takich przygód wraca na morza i oceany. Z nowym pomysłem. Jest dość prosty - chce wypłynąć z Gdańska i do Gdańska wrócić po 300 dniach, mając za sobą około 24 tys. mil morskich, z czego 16 tys. w bardzo trudnych warunkach. Najpierw przez Atlantyk, dookoła Przylądka Dobrej Nadziei, przez Ocean Indyjski, na południe od Tasmanii i Nowej Zelandii, przez wody Pacyfiku, dookoła Przylądka Horn - i z powrotem na północ. Aby sukces był pełny, nie może w tym czasie zawitać w żadnym z portów po drodze. Cały czas musi przebywać an wodach międzynarodowych.
- Jeżeli zawinę gdzieś do portu, to będę jednym z kilkunastu milionów ludzi, którzy opłynęli kulę ziemską - mówi. - Jeśli nie zawinę do żadnego portu, a płynąłbym na kupionej łódce, to byłbym jednym z kilkunastu na świecie, którym się to udało. Ale na własnoręcznie zrobionym jachcie nie dokonał tego dotąd nikt. Chcę być pierwszy... Historię Marcina Klimczaka i szczegóły wyprawy opisujemy w najnowszym wydaniu "Powiatowej". Dostępne już teraz w formie e-wydania: TUTAJ - koszt 2.90 zł
Napisz komentarz
Komentarze