Oława Podsumowanie
- Jak to jest zebrać milion złotych w dwa tygodnie?
- Pyta pan o końcówkę, a u nas to się zaczęło dużo wcześniej. Justyna Piotrowska rozpoczęła pracę w naszej szkole 1 września 2009, a już dzień później przyszła ta straszna diagnoza, ten "wyrok", że jest ciężko chora. Od tego momentu wiedzieliśmy, że zaczyna się walka o leki, o lekarzy... Znałam sytuację Justyny, bo jest naszym instruktorem, zresztą wszystkie razem tu pracowały - ona, jej mama i siostra. Widziałam, że słabnie, traci siły, oddech, a jednak pracuje. Mogliśmy zrobić wówczas tak niewiele - zajęcia tylko na parterze, żeby nie chodziła po schodach, podział godzin taki, aby równomiernie rozłożyć wysiłek, by mogła przyjmować leki. Justyna robiła wszystko, aby jak najrzadziej przebywać na zwolnieniach. Po krótkich pobytach w szpitalach, szybko wracała do szkoły, wykonywała swoje obowiązki ponad normę! Wspaniale opanowała pracę z wykorzystaniem nowych technologii. Często ze szpitala, przez platformę edukacyjną, na której szkoła pracuje, kontaktowała się z dziećmi, sprawdzała teksty, pisała, oceniała, prowadziła koło dziennikarskie. Nawet wtedy, gdy szykowała się na wyjazd do Wiednia, przygotowywała scenariusz pożegnania pań dla trzecioklasistów. Taka jest Justyna, bez przerwy żyje szkołą.
- Kiedy nadeszła "godzina zero"?
- Widzieliśmy każdego dnia, że jest coraz gorzej. Zastanawialiśmy się, dlaczego nie ma lekarza, czy ośrodka, który całościowo zająłby się nią. Kiedyś zapytałam ją, czy rozważa się działania w kierunku przeszczepu, w grudniu usłyszałam: - Tak, to jest dla mnie jedyny ratunek, ale nikt nie chce rozpocząć procedury. Wtedy razem z moją zastępczynią Haliną Herbą skierowałyśmy pisma do wielu znanych osób, z prośbą o pomoc. Odpowiedziała m.in. prezydentowa Maria Komorowska, informując, że przekazuje sprawę do rzecznika praw pacjenta. Odezwała się też europarlamentarzystka Lidia Geringer de Odenberg z konkretnymi pytaniami, czego oczekujemy. Od tego momentu wydawało nam się, że coś się ruszyło. Oczywiście, przyjaciele Justyny cały czas swoimi drogami popychali sprawę. Tymczasem z każdym dniem Justyna czuła się gorzej, słabła. Codziennie widzieliśmy, jak odchodzi. I słowa skargi z jej strony nie było. Wtedy dowiedziałyśmy się, ale nie od niej, że do przyjaciół-harcerzy wysłała list z prośbą o pomoc. Tak, to był ten sam dramatyczny list, który opublikowaliście w gazecie. Poznałyśmy go dopiero wtedy, gdy pojawił się w internecie. Wcześniej nie chciała go dawać, żeby w swoje problemy nie wciągać szkoły, rodziców, dzieci. Najpierw wybrała harcerzy. Wtedy jej powiedziałam, że o nic jej nie będziemy pytać, tylko zaczynamy działać, bo nie ma odwrotu.
- Pierwsza trudna decyzja?
- Najtrudniej było zwrócić się do rodziców. Najpierw zwołałyśmy radę pedagogiczną i ustaliliśmy, że pomagamy. Powstał pomysł festynu, a każdemu nauczycielowi wysłałam maila z informacja o Justynie i upoważnieniem, by przesyłali to dalej, gdzie tylko mogą. Potem było spotkanie z radą rodziców. Z tymi, którzy chętnie współpracują ze szkołą. Przyszło około stu osób. Powiedziałam im: - Myślę, że mam prawo prosić o pomoc, bo cały czas dbamy w szkole o to, aby rodzice i dzieci czuli się tu jak najlepiej, bezpiecznie, jak w rodzinie. Gdy odczytałam list Justyny, zapadła cisza. Były łzy. I wtedy zobaczyłam ich akceptację. Poprosiłam, aby się zastanowili, co możemy wspólnie zrobić i każdy z osobna. Wiedzieliśmy, że szkoła w pojedynkę iść nie może. Połączyliśmy nasze działania z Komendą Hufca ZHP i ramię w ramię szukaliśmy wsparcia wśród nauczycieli oławskich szkół i placówek. Poprzez kuratorium, ZNP chcieliśmy dotrzeć do szkół i nauczycieli w całej Polsce. Szukaliśmy sojuszników w kraju i na świecie.
- I zaczęła się kręcić ta "śnieżna kula" Justyny?
- Tak, np. ksiądz proboszcz załatwiał nocleg w Wiedniu, a nawet w Watykanie odprawił mszę za zdrowie Justyny. Ruszyła zbiórka pieniędzy. Rodzice jednego ucznia od razu dali 10 tys. zł i prosili, by publicznie im nie dziękować. Inny rodzic opłacił hotel dla Justyny, jej mamy i siostry. Ktoś załatwił karetkę. W szkole była kolejka osób, które przychodziły z pomysłami, każdy chciał coś załatwić, pomóc. Rodzice deklarowali pomoc w rehabilitacji, przy uzyskaniu odszkodowania. W którymś momencie zastanawiałam się nawet, jak szkoła to wytrzyma. Oławscy malarze przynosili obrazy na licytację, czasem ludzie przynosili grosze, każdy chciał się włączyć. Do tego jeszcze doszły media - potrzebne, ale momentami uciążliwe. Na szczęście pokazały wszystko roztropnie. Pomogły pomóc, zachowały takt. Wykazywały zrozumienie, ale to wszystko wymagało z naszej strony zaangażowania, bo cały czas trzeba było być "na telefon". Byliśmy fizycznie zmęczeni. Wtedy przyszła informacja, że już mamy 460 tys. zł. Odżyliśmy na nowo. Znów dostaliśmy skrzydeł i... do roboty! I znów ogromne zamieszanie. Do dziś nie wiem, kto robił pewne rzeczy. Przyszła np. jakaś pani i powiedziała, że zorganizuje na festynie maraton zumby. I zrobiła, i zebrała pieniądze. Jakieś panie sprzedawały na festynie figurki aniołów. Dziś nawet nie wiem, jak się nazywały, ale wiem, że to one musiały być aniołami. Było tak, jakby wszystko "samo się działo". A przecież za każdym takim gestem stali konkretni ludzie. Jeden z rodziców np. pisał podczas festynu fraszki na zamówienie - oczywiście za odpowiednią wpłatę.
- Parę osób włączyło się do tego nieformalnego sztabu...
- To prawda, czasem całkiem przypadkowo. Schodziłam kiedyś ratuszowymi schodami, a tu idzie Ela Wojdyła, więc proszę, żeby się przyłączyła. Rzuciła tylko: - Dobra! Za dwie godziny zadzwoniła do mnie, a potem to już dzwoniła niemal bez przerwy. Szybko zaproponowała, abyśmy przeszły na ty, bo łatwiej będzie pracować. Jest niesamowita! Potrafiła pomyśleć o tym, o czym inni nie pomyśleli. Ten banner na przyczepie, jeżdżącej po mieście, to przecież jej pomysł, nie tylko świetna "Noc Świętojańska". Po jakimś czasie spotykamy się znów i słyszę od niej: - To ile już się znamy? Tydzień? A ile mamy na koncie? Bańkę! Taka jest Ela. Takich osób przy nas pojawiło się wiele, z serca im za to dziękujemy. Krąg naszych przyjaciół się powiększył.
- Kwota 150 tysięcy euro to nie byle co...
- Ta kwota mnie początkowo przerażała, ale wierzyłam, że się uda. Przeliczałam to sobie np. tak, że skoro w Związku Nauczycielstwa Polskiego mamy 250 tys. nauczycieli i gdyby każdy dał tylko 2,50 zł, to mamy Justynę uratowaną. Takie wyliczenia przedstawiałam też rodzicom, którzy patrzyli z niedowierzaniem. Ale nikt nie powiedział: - Kobieto! Czego ty od nas oczekujesz?! Nikt. Choć zapewne większość myślała, że to niemożliwe. Do tego wszystkie nasze działania skumulowały się w czerwcu, a to dla szkoły najbardziej gorący okres. Świadectwa, oceny, dyplomy... Bardzo wiele pracy włożyła siostra Justyny - Magda. Kiedyś zadzwoniła do mnie o godz.23.00 i powiedziała, że nie da rady, bo ma setki maili, a każdy podaje kolejne adresy. Ona po prostu nie miała już siły, aby na nie odpowiadać. Zrozumiałam, że trzeba skorzystać z pomocy innych. Dzięki harcerzom i przyjaciołom powstała strona internetowa, a wtedy wszystko nabrało zawrotnego tempa.
- Zwątpienie?
- Na szczęście nikt mi nie powiedział, że to jest niemożliwe. Pracownicy, rodzice, a także ci, którzy trwali przy mnie od początku - mąż, córka i syn - działali i nie zdradzali się z wątpliwościami. Im wszystkim dziękuję za to. Po festynie wiele osób podchodziło do nas z radością i niedowierzaniem. Pewien rodzic powiedział: - Szacun, że pani wierzyła! A ja myślę teraz, że stał się cud. Nie widziałam w żadnym człowieku złych emocji. Widziałam pięknie zaangażowanych ludzi. Harcerze, moi współpracownicy, rodzice, uczniowie, działali ponad siły. Opowiadam to wszystko, ale to dziś jest nieważne. To był wielki wysiłek, ale też najpiękniejszy okres w tym całym czasie, gdy Justyna była chora. Bo mogliśmy działać, coś robić. Ponad siły było bierne patrzenie na Justynę, zanim to wszystko się stało. Ponad siły było pytanie kierowane do jej mamy: - Co z Justyną? A ona naprawdę nie miała czasu, potrzebna była zatem niesamowita mobilizacja ludzkich serc.
- I emocje rosły...
- Zobaczyłyśmy, że emocje sięgają zenitu, gdy dowiedziałyśmy się, że dzieci poszły śpiewać pod dom Justyny. Wtedy trzeba było powiedzieć STOP! Przyszedł czas na wyciszanie emocji i zadbanie o spokój rodziny. To była też dla wielu uczniów ważna lekcja wychowawcza. Miałam np.taki dylemat: Wolontariusze na boisku skandują "Justyna", "Pomóżmy Justynie!", a to są w części małe dzieci, jej uczniowie, dla których to jednak powinna być "pani Justyna", ewentualnie "druhna Justyna". O tym też trzeba było myśleć, bo przede wszystkim jesteśmy szkołą i musimy dbać o zasady. Były też sytuacje, gdy pod wpływem emocji dzieci przynosiły całe swoje kieszonkowe, by dać na operację. Prosiłam, żeby przekonsultowały to jeszcze raz z rodzicami, bo pani Justyna pragnie, aby dzieci zachowały swoje oszczędności. Np. Ola, która dostała "Złotego Koguta", postanowiła przekazać całą nagrodę. Prosiłam rodziców, aby wpłynęli na zmianę decyzji córki, bo wiedziałam, że tak chciałaby Justyna. Ona przecież tak bardzo zabiegała o każdą nagrodę dla ucznia.
- Kiedy przyszło pierwsze większe uspokojenie, że już jest dobrze?
- Odpowiem nie wprost. 20 czerwca o godz.15.28 otrzymałam takiego SMS-a: - W Wiedniu mamy być na 1 lipca. Magda. Naprawdę nie mieliśmy czasu. A to SMS już z początków lipca: - Wyruszyłyśmy w podróż po życie. Zabrałyśmy w sercach wszystkich dobrych ludzi. Czujcie się od dzisiaj troszkę jak na wiedeńskich wakacjach, na które tak bardzo zasłużyliście, podarowanym nam czasem. I pozdrawiajcie od nas wszystkich, którzy też ciepło o nas myślą. Justyna z mamą i Magdą. A uspokojenie? Nie. To nie będą zwykłe wakacje, bo nasze myśli cały czas będą przy Justynie i jej najbliższych. Nie wiem, co przed nami, co jeszcze się stanie, aby mogła wrócić do życia, do rodziny. Do nas...
Reklama
Nie wierzyli. Dziękuję, że nie zdradzili się z tym
- 17.07.2013 08:25 (aktualizacja 19.08.2023 20:42)
Ze Zdzisławą Golańską - dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 1 w Oławie, gdzie mieścił się nieformalny sztab akcji, podczas której zbierano pieniądze na przeszczep płuc Justyny Piotrowskiej - rozmawia Jerzy Kamiński
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze