*
Antoni Bienias pracował bardzo intensywnie, niewiele czasu pozostawało dla rodziny, ale starał się te nieliczne godziny wykorzystać jak najlepiej. - Do dziś brakuje mi mojego Taty, mimo że niedługo sama będę w wieku, w którym odszedł - wspomina jego córka Beata. - Dawał poczucie bezpieczeństwa, był słowny, zawsze potrafił znaleźć wyjście z każdej sytuacji - i jak się później okazywało - prawie w stu procentach to On miał rację. Rzeczywiście można Go nazwać „człowiekiem renesansu”. Jedną z Jego pasji była literatura. W domu była ogromna biblioteka, a ja (pewnie chcąc naśladować Tatę) czytałam od dziecka, czasem nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi. Pamiętam, jak mając może 12 lat, czytałam „Panią Bovary” i zobaczyła to Babcia. Zapytała: „Kto dał ci tę książkę?”. Ja: „Nikt babciu, sama wzięłam”. Od tego czasu lektury były „cenzurowane”. Ale miłość do literatury przetrwała. Dzięki Tacie. Dość długo był myśliwym i ja mu towarzyszyłam na polowaniach. Od Ireny Suskiej dowiedzieliśmy się, że Antoni Bienias był współzałożycielem i pierwszym prezesem Koła Łowieckiego „Jeleń”, które powstało w Oławie w 1947 roku, jako wówczas jedyne na terenie powiatu. - Po którymś polowaniu zapytałam: „Tatusiu, czy musimy zabijać zwierzęta?” - opowiada dalej Beata Bienias. - Na kolejne już nie pojechałam, a Tato niedługo potem przestał polować. Przerzuciliśmy się na wędkowanie, rybę zawsze można wypuścić. Uwielbiałam wyprawy na ryby i Tato chyba też. Zaszczepił w nas również miłość do gór, razem schodziliśmy całe Beskidy. Inną jego pasją było fotografowanie. Zdjęcia wywoływał sam, w łazience, do której wtedy nikt inny nie miał dostępu. Miał talent w rękach, nie tylko do skalpela. Mojej młodszej siostrze zrobił duży dom dla lalek, który w oknach miał nawet firaneczki. Biegle władał łaciną, niemieckim i serbskim oraz greckim w podstawowym stopniu. Uwielbiał dobrą kuchnię i jak mało kto potrafił dobrać wino do potrawy. To On mnie nauczył, że boimy się tego, czego nie znamy i że każdy lęk można oswoić. Pamiętam taki moment z wczesnego dzieciństwa: była burza, błyskawice dosłownie rozdzierały niebo, grzmiało strasznie. Ja się rozpłakałam i chciałam się gdzieś schować. Wtedy Tato wziął mnie na ręce, podszedł do okna i spokojnie zaczął mi tłumaczyć, co to jest burza i że są takie urządzenia, które chronią nas przed jej skutkami. Imponował mi swoją rozległą wiedzą i to praktycznie z każdej dziedziny. Jak miał czas, opowiadał mi o sławnych artystach, przede wszystkim malarzach i kompozytorach. W okresie młodości „ zaliczyłyśmy” (siostra i ja) wszystkie przedstawienia operowe i wszystkie dostępne wówczas muzea. Tato mówił nam: „Jedynym twoim majątkiem jest to, co masz w głowie - ani woda, ani ogień, ani złodziej ci tego nie zabierze”. Dbał o nasze wykształcenie; to chyba nie przypadek, że obie zostałyśmy lekarzami. Jego życie było podporządkowane pracy - rano wychodził do szpitala (był bardzo punktualny), wracał do domu na obiad, po obiedzie obowiązkowa piętnastominutowa drzemka, potem znowu wracał do szpitala. * Dr Bienias był bohaterem wielu anegdot. Dwie z nich przytacza Grażyna Nosek-Baran:
1 - W trakcie obchodu lekarskiego jeden z asystentów, za którym Bienias nie przepadał, wdepnął w basen, stojący przy łóżku chorego i usłyszał: „Widzę, że wreszcie jest pan we właściwym miejscu”.
2 - W czasie trepanacji czaszki z powodu krwiaka u młodego motocyklisty (zabieg prowadzony w znieczuleniu miejscowym, przy pełnej świadomości pacjenta), nagle padło z jego strony pytanie: „Panie doktorze, a może coś byśmy zjedli, bo jestem głodny?”. Pielęgniarkę, która podłączała mu kroplówkę, zapytał: „Czy pani nie widzi, że już mi jeden robi koło głowy?!”. Chodziło o doktora Bieniasa, który nawiercał konieczny otwór w kości czaszki. Cała ta sytuacja była przyczyną szczerego śmiechu doktora. Oczywiście wszystko się powiodło i chory bez uszczerbku opuścił szpital po kilku dniach. To były już ostatnie lata pracy i życia doktora Bieniasa. - Zawsze ok. godz. 7.00 pan doktor przychodził do szpitala - kończy swą opowieść Grażyna. - Miałam dyżur i byłam rano w izbie przyjęć. Weszłam na chwilę do poczekalni. Popatrzyłam przez okno - padał deszcz. Wzdłuż ogrodzenia szedł dr Bienias, jak zwykle w kapeluszu na głowie. Pomyślałam: „Tak zmokłeś, czemu nie wziąłeś parasola?”. Był już wtedy bardzo chory, nie wiedziałam o tym. Niedługo odszedł.
Wspominając ostatnie miesiące życia ojca, Beata mówi: - Tato bardzo mało dbał o siebie, ubranie czy samochód miały dla niego wartość tylko użytkową. Gdy zachorował jesienią 1976 roku, nie chciał się leczyć, choć pewnie wiedział, co się dzieje. Zmarł w domu, około godziny 8.30, we wtorek 7 czerwca 1977, mając niepełne sześćdziesiąt cztery lata.
Napisz komentarz
Komentarze