Wierzbno. Życie bywa ciężkie
Do przykrego zdarzenia doszło 27 stycznia, przed godziną 10.00. W akcji gaśniczej brało udział pięć zastępów straży pożarnej. - Próbowałem dostać się do środka i zabrać dokumenty, ocalić chociaż świadectwa z 30 lat pracy - mówi poszkodowany. - Nie udało się. Było aż czarno od dymu. Co było powodem pożaru? Jan przyznaje, że zostawił zapalony piecyk węglowy, a ogień szybko się rozprzestrzenił.
Nadzór budowlany zabronił wstępu do spalonego domu, bo został naruszony strop. Budynek nie nadaje się do użytku. Po pożarze szybko przyjechali z pomocą Dorota Swadek-Schneider, wójt gminy Domaniów, i kierownik GOPS. Mężczyzna dostał ciepły posiłek i umieszczono go w świetlicy wiejskiej.
Do redakcji przyszła mieszkanka Wierzbna, która poprosiła o interwencję w sprawie poszkodowanego. Twierdziła, że przebywa w złych warunkach i bez ciepłej wody. - Wójtowa zawsze powtarzała, że wszystkich traktuje równo - mówi. - A jednak nie. Gdyby tak było, ten człowiek trafiłby np. do szkoły. Tam są cztery wolontariuszki, które prowadzą półkolonie. To obce osoby, a mają wszystko. Jest lodówka, mikrofalówka, prysznic i ciepła woda. To bardzo fajne dziewczyny, ale my ich nie znamy. Jesteśmy zbulwersowani, że dla Jana nie ma lepszego miejsca. Uważamy, że powinno się mu zapewnić lepsze warunki.
Dlaczego nie zakwaterowano go w szkole? - Nie możemy w takim miejscu umieścić człowieka, który już raz zaprószył ogień - mówi Dorota Swadek-Schneider. - Mógłby zagrozić bezpieczeństwu dzieci. Zareagowaliśmy natychmiast i pomogliśmy temu panu.
Sprawdziliśmy, jak wygląda sytuacja Jana. Przebywał świetlicy, w małym pomieszczeniu. Na krzesłach ułożył kołdrę i tak spędził trzy noce. Czy warunki były gorsze niż miał w domu? Zarówno pracownicy GOPS-u i wójt gminy Domaniów zapewniają, że nie. W domu, który spłonął, nie miał nawet zimnej wody. Nie wspominając o podstawowych środkach do życia. 61-latek przyznał, że nie ma pieniędzy. Od dawna nigdzie nie pracuje. Jest samotnym rozwodnikiem. Rodzice i jedna z sióstr zmarli. Została starsza siostra, która mieszka we Wrocławiu i opiekuje się schorowanym mężem. Zapytałam Jana, czy ma krewnych w Wierzbnie? - Wie pani, z rodziną to dobrze wychodzi się na zdjęciu - uciął temat.
Od 2006 roku mieszkaniec jest pod opieką GOPS w Domaniowie. Wykupiono mu obiady. Przez pewien czas otrzymywał zasiłek, podjęto jednak decyzję, że nie można mu dawać pieniędzy do ręki. - Niestety, ale przeznacza je na alkohol i papierosy - mówi Elżbieta Solanko-Kitajczuk, kierownik Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Domaniowie. - Pieniądze przekazaliśmy do sklepu i tam ma odbierać jedzenie. Kupiliśmy mu butlę z gazem, ale sprzedał ją. Tak samo było z węglem. W czwartek zawieźliśmy cztery pełne worki. W niedzielę miał już tylko dwa wiaderka.
Spotkany mieszkaniec tej wsi potwierdził, że Jan sprzedał butle. Dodał też, że jest leniwy i niechętny do pracy: - Do tego stopnia, że nawet nie chce mu się umyć.
Zapytaliśmy Jana, czy gdyby miał możliwość, to poszedłby zarobić? - Ależ oczywiście! - odpowiedział żywo. - Do łopaty, czy na stróża, wezmę każdą robotę, żeby mieć pieniądze na godne życie. Wcześniej pracowałem w wielu miejscach, między innymi na wózkach widłowych, ale były zwolnienia grupowe i tak się to skończyło. Mam za sobą 30 lat pracy. Teraz zbieram złom lub puszki, ale tego jest niewiele. Na wsi nie ma pracy. Czasem przekopię komuś ogródek. Kraść nie będę, bo matka mnie nie nauczyła. Chciałbym, żeby moje życie się zmieniło...
Na pytanie, czy rzeczywiście sprzedał butlę z gazem, odpowiada: - Jeszcze tak nisko nie upadłem. Ludzie są złośliwi, że tak mówią. To było jedyne źródło, na którym mogłem sobie coś podgrzać.
Czy ma problem z alkoholem? - Kiedyś, jak byłem młodszy, to od czasu do czasu lubiłem wypić. Ale teraz... Proszę pani, ja już zapomniałem, jak smakuje wódka.
Kierownik GOPS zna dobrze Jana i z całą stanowczością stwierdza, że tak naprawdę nie chce pracować. Mieszkańcy nieraz pozwalali mu się wykazać. - Proszę zapytać jak się zachowywał, kiedy prowadzono prace na cmentarzu - mówi Elżbieta Solanko-Kitajczuk. - Chwilę postał, popatrzył i zniknął. Tak samo było z koszeniem trawnika. Zrobił tylko połowę. Jest po prostu leniwy. Nasz pracownik od dwóch lat próbuje go zmobilizować, żeby poszedł do lekarza. Ma kłopoty z przepukliną, to utrudnia chodzenie. Niestety, nie udało się go przekonać. Zawsze odpowiada, że będzie umierał i nie ma sensu iść do lekarza.
Jan od urodzenia mieszka w Wierzbnie. Kiedy spłonął dom, bardzo to przeżył. Wiedział, że nie będzie miał gdzie się podziać. Zapadła decyzja, że zostanie umieszczony w schronisku. Znalezienie wolnego miejsca graniczyło z cudem, bo wszystkie są przepełnione. 61-latek wcale się tam nie spieszył. Jak mówi, urodził się w Wierzbnie i nie wyobraża sobie życia gdzieś indziej: - Tu mam znajomych i tu jest moje miejsce. Ta sytuacja jest dla mnie bardzo trudna... Pożar zabrał wszystko, co miałem.
W świetlicy spędził trzy dni. 30 stycznia przeniesiono go do lokalu tymczasowego. Tu miał umywalkę, ciepłą wodę, piec węglowy i lepsze warunki. Nie do końca z nich skorzystał. - Trzeba było poświęcić trochę czasu, żeby rozpalić piec - mówi kierownik GOPS. - Widząc, że to sprawia problem, zrezygnował.
1 lutego trafił do schroniska w Szczodrem. Wróci za trzy miesiące, ponieważ w tej chwili gmina nie ma lokali zastępczych. Pracownicy GOPS-u kupili mu bieliznę i kilka rzeczy na zmianę. Niektórzy twierdzą, że na sytuację, w której się znalazł, po części sam sobie zapracował. W dniu pożaru siedział sam w świetlicy. Powiedział, że nikt z mieszkańców do niego nie przyszedł. - To prawda - mówi Elżbieta Solanko-Kitajczuk. - Ludzie twierdzą, że umieściliśmy go w złych warunkach, ale nikt z nich się nie zainteresował. Mieszkanka pojechała 11 km do redakcji, aby to zgłosić, a nie doszła kilkanaście metrów, by go odwiedzić. Nikt nie porozmawiał, nie zapytał, czy czegoś mu potrzeba. Gorącą herbatę nosiła pani z biblioteki, a obiady właścicielka pobliskiego baru, za które płaci GOPS.
Tekst i fot.: Agnieszka Herba
Reklama
- Pożar zabrał wszystko, co miałem
Jan wyszedł do sąsiada po wiadro wody. Nie było go 15 minut, kiedy wrócił, dom stał już w płomieniach. 61-latek stracił wszystko w jednej chwili. - Mam tyle, co na sobie - mówił
- 20.02.2013 10:59 (aktualizacja 27.09.2023 16:30)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze