Oława/Szczecin. Wyczynowiec
Oławski "Ironman" nosi na lewym kolanie opaskę. Pamiątka po wyczynie, jak bitewna rana. Staw nie wytrzymał na betonowym podłożu, 3 km przed metą. Końcowy odcinek Mateusz przeszedł, czując ból przy każdym kroku. Do mety doprowadziła go myśl, że nie może zmarnować dotychczasowego wysiłku.
Koledzy w to nie weszli
O ekstremalnej odmianie triathlonu, zwanej "Ironman", przeczytał jakieś pół roku temu na forum internetowym. Kumple, z którymi ubiegłego lata pojechał rowerem do Barcelony, nie podzielali jego entuzjazmu. Ostrzegali, żeby się nie przeliczył. Oceniali, że zwykły maraton będzie bardziej realnym celem. Ale Mateusz czuł, że jeśli tego nie zrobi, będzie żałował. W tym roku w Polsce organizowano ostatnią edycję takich zawodów.
Dlatego na drogę, prowadzącą do życiowego rekordu, wszedł sam. Rozplanował treningi na pięć dni w tygodniu. Po dwie, trzy godziny - musiał przyzwyczaić organizm do długotrwałego wysiłku. Na pływalnię do Jelcza-Laskowic jechał rowerem, tam i z powrotem. Potem przebiegał ten sam dystans. W śniegu i deszczu, zimą i wiosną. Warunki zewnętrzne nie miały znaczenia, służyły do jednego - żeby zahartować wolę.
Na kilka tygodni przed startem, wyznaczonym pod szczęśliwą siódemką - 7 lipca, o 7.00 - Mateusz zaliczył pojedyncze dystanse. 3,8 km w wodzie - z wynikiem 1 godz. 46 minut przepłynął 150 razy 25-metrowy basen. 180 km na rowerze i w końcu maraton, na ustalonym przez siebie szlaku: przez Bystrzycę, Wójcice, Michałowice, Pisarzowice, Brzeg, Gać, i z powrotem do Oławy. Wynik - 3 godz. i 34 minuty. - Do zaakceptowania, jak na pierwszy raz - ocenia.
Pechowy skafander
Od rana 7 lipca nad Jeziorem Głębokim w Szczecinie padał ulewny deszcz. Konstelacja siódemek wcale nie okazała się taka szczęśliwa. - Z nieba spadały krople wielkości piłeczek pingpongowych - relacjonuje Mateusz. - Uderzały o taflę wody, tworząc mgłę, przez którą trudno było cokolwiek dojrzeć. Płynąłem trochę na oślep, nie widząc dokładnie sędziów ani bojek kontrolnych. W dodatku popełnił błąd, który kosztował go sporo sił i czasu. Piankowy skafander pływacki odebrał dopiero w przeddzień zawodów. Okazało się, że jest o dwa numery za ciasny. Chłopak nie mógł wyprostować rąk, kostium wrzynał mu się pod pachami, obcierał do krwi. Utrudnione było zaczerpnięcie powietrza pełną piersią i zanurzenie się pod wodę. Większość dystansu przepłynął z głową nad powierzchnią wody, na krótkim oddechu. 2 godz. i 24 minuty - to był ostatni czas zawodów, ale najważniejsze, że pokonał pierwszy etap, zwłaszcza że pływanie to jego najsłabsza strona. Stylów pływackich nauczył się dopiero na studiach, wcześniej potrafił się jako tako utrzymać i przemieszczać w wodzie.
Po takim utrudnionym początku przesiadka na rower była jak odpoczynek. Mateusz mógł włączyć sobie wcześniej przygotowaną muzykę i podporządkować organizm rytmowi. Już nie koncentrował się tak mocno na wysiłku.
Trasa maratonu wiodła przez las, dookoła jeziora. Przydał się wcześniejszy test w okolicach Oławy. Dodawał pewności siebie i doświadczenia, jak radzić sobie z kryzysem, który przychodzi po trzydziestym kilometrze. Mateusz ukończył sprawdzian swojego życia w czasie 14 godz. i 20 minut. Gdyby nie kontuzja, byłoby jeszcze lepiej, ale czas zaoszczędzony na rowerze i podczas biegu dawał świadomość, że zmieści się w 16 godzinach. Wystarczyło tylko przejść ostatnie 3 km do mety.
Test własnych możliwości
W "eXtremalnej Sobocie 2012" wzięło udział 43 zawodników, ukończyło 38. Byli wśród nich profesjonalni sportowcy, uczestnicy mistrzostw świata "Ironman Triathlon" na Hawajach, zawodowi żołnierze i strażacy. Do startu przystąpiło 18 triathlonistów z zagranicy: z USA, Norwegii, Islandii. Średnia wieku wynosiła 44 lata, najstarszy śmiałek miał 62 lata. 21-letni Mateusz oraz jeszcze jeden zawodnik w jego wieku byli najmłodsi.
Na pytanie, po co to zrobił, odpowiada krótko: - Żeby się sprawdzić! Mateusz należy do tych mężczyzn, którzy muszą stawiać sobie wyzwania i nieustannie testować swoje możliwości. Skok na bungee, ze spadochronem, rowerowa wyprawa do Barcelony - to były dotychczasowe stopnie na jego wyczynowej drodze. Kiedy wrócił ze Szczecina, był tak wyczerpany, że trzykrotnie zemdlał. To wszystko przyćmiewała jednak satysfakcja, że poradził sobie z tak trudnym wyzwaniem.
Punk i zdrowy tryb życia
Teraz "Ironman" odbiera gratulacje od kolegów. A ma ich w oławskim środowisku sportowym niemało. Od kiedy zaczął trenować, mając 14 lat, próbował sił w wielu dyscyplinach. Uprawiał boks, rzucał oszczepem, biegał w "Olavii". Aktualnie trenuje ju-jitsu. Radzą sobie w oławskim klubie całkiem nieźle, skoro z majowych mistrzostw Polski przywieźli cztery medale, w tym dwa złote. Sportowa kondycja przydaje się Mateuszowi w jeszcze jednej pasji - muzyce, zwłaszcza że gra hardcorowego punka. Na niedawnym festiwalu muzyki niezależnej "Czochraj Bobra" w Namysłowie koledzy z zespołu "Dupa Zbita" o jego wyczynie mówili ze sceny. - Nie wiem, czy publiczność była świadoma, co to jest triathlon w wersji "Ironman", zwłaszcza że niektórzy byli już dość mocno zamroczeni alkoholem, ale aplauz otrzymałem - śmieje się.
Mateusza wyróżnia jeszcze jedno - nie je mięsa i nie pije alkoholu. Zważywszy że jest basistą w punkowej kapeli, to również nabiera cech ekstremalnego wyczynu. - Imprezujemy bardzo dużo i ludzie nie mogą uwierzyć, że w ogóle nie piję - przyznaje. - Ale ja świetnie się w ten sposób bawię. Mam dużo sił, wszystko pamiętam, a przez następny dzień nie muszę dochodzić do siebie. Nieraz pytają mnie: - Chłopie, co ty bierzesz, że tak szalejesz?
Xawery Piśniak
Fot.: archiwum Mateusza Kotwickiego
Napisz komentarz
Komentarze