O Władysławie Drzewińskim
Tym większy był ich entuzjazm i chęć pomagania młodszym. Minęło ponad trzydzieści lat, seniorzy odeszli. W marcu br. rodzina i przyjaciele odprowadzili w ostatnią drogę Władysława Drzewińskiego, w którego życiu jak w soczewce skupiają się polskie losy, skomplikowane przez wojnę i jej skutki
Gdyby nie wojna, prawdopodobnie byłby hutnikiem szkła, jak jego dziadek i ojciec. Urodził się 31 grudnia 1914, w Bogusławce na Wołyniu. Rodzina wielokrotnie zmieniała miejsce zamieszkania, lokowała się zawsze tam, gdzie była huta szkła. Po kilku latach przenieśli się do miejscowości Małe Siedliszcze. Tam Władysław zaczął naukę w szkole, potem było jeszcze kilka przeprowadzek. Gdy miał 14 lat, zmarł jego ojciec Leon. Lata mijały, Władysław został powołany do wojska, odbył szkołę podoficerską w Łucku, później służył w Równem, a po służbie wojskowej przeniósł się do Lwowa - do huty szkła. We Lwowie poznał przyszłą żonę, Jadwigę Dyl, z którą wziął ślub w 1939, tam też urodziła się ich córka Teresa. Po wybuchu wojny i zajęciu Lwowa przez Rosjan, wraz z trzema braćmi żony nadal pracował w hucie, aż do zbombardowania fabryki przez Niemców. Gdy zabrakło huty, Władysław zajął się handlem. Sprowadzał towar z Krakowa i sprzedawał na targu we Lwowie. Zdarzyło się, że w paczce kawy, kupionej dla niemieckiego oficera, zamiast kawy było palone zboże. Władysław został aresztowany i po krótkim areszcie wywieziony do Niemiec, do pracy przymusowej. Początkowo pracował u rolnika (jak to mówiono - u bauera), ale wkrótce okazało się, że poszukiwani są robotnicy do pracy w hucie szkła, w miejscowości Pentz (obecnie Pieńsk). Zgłosił się i został tam zatrudniony.
W 1942 we Lwowie zmarła jego córka Teresa. Żona Jadwiga postanowiła dołączyć do męża. Po przyjeździe do Pentz również znalazła pracę w hucie.
Handlowiec z Oławy
W 1944 urodził się im syn Henryk, który po roku, już po wyzwoleniu, zmarł. Gdy zbliżał się front sowiecki, Niemcy przesiedlali wszystkich w głąb Rzeszy lub na teren obecnych Czech. Rodzina Władysława, do której wcześniej dołączyła teściowa i bracia Jadwigi, znalazła się w Czechach. Po zakończeniu wojny szukał w Polsce rodziny. Po dwutygodniowym podróżowaniu pociągiem przez Polskę (dotarł aż na morze), Władysław odnalazł w Radomiu brata. Dzięki jego pomocy udało się sprowadzić rodzinę z Czechosłowacji. Zamieszkali w Radomiu, Władysław zajął się handlem. Jeździł do Wrocławia po towar i tak pod koniec 1945 roku trafił do Oławy. Zamieszkał z żoną przy ul. Kościuszki, tam w maju urodził się im syn Roman, a kilka lat później córka Lucyna. Wkrótce w tym samym budynku zamieszkali również bracia Jadwigi.
W Oławie nie było huty szkła, a Władysław Drzewiński miał już pewne doświadczenie w handlowaniu. Otworzył w Oławie dwa sklepy. W jednym, znajdującym się na ówczesnym targowisku (na terenie obecnego "Pomnika Losów Ojczyzny"), handlował rzeczami używanymi. Drugi sklep, o nazwie "Owocarnia", miał bardzo dobre położenie w Rynku, w kamienicy oznaczonej dziś numerem 28/29 (prawdopodobnie w lokalu obecnego sklepu jubilerskiego). Władysław handlował tam owocami i słodyczami. Na zachowanych zdjęciach widać, że po sąsiedzku przyjmował również, znany starszym oławianom, dentysta Niemkiewicz. W pierwszych powojennych latach właśnie na witrynie "Owocarni" lokowano ołtarz na trasie procesji Bożego Ciała. Władysław wraz ze znajomymi przygotowywał dekorację.
Jednak w nowym systemie "władza ludowa nieprzychylnie patrzyła na inicjatywę i rozwój prywatnej własności" - jak pisze Roman Drzewiński w swoim wspomnieniu o ojcu: - Pamiętam do dziś, gdy będąc małym chłopcem, widziałem na własne oczy, jak do małego sklepiku ze słodyczami, pod ratuszem, naprzeciwko "Owocarni", po południu wszedł do środka funkcjonariusz UB i łomem rozbijał wszystkie regały i lady. Cukierki i ciastka wylatywały na zewnątrz, przed sklepem stała grupa ludzi i skulony właściciel, pan Bodyk.
Dzieci jak to dzieci, nie do końca rozumiejąc dramatyzm tego zdarzenia, miały ochotę na porozrzucane słodycze, jednak - jak wspomina Roman - starsi nie pozwolili im wziąć nawet cukierka, bo to była cudza własność. W pewnym momencie pękająca szyba głęboko rozcięła ubekowi przedramię, uniemożliwiając mu doprowadzenie do końca "egzekucji" na sklepie. Brocząc krwią, uciekł do swoich, a obserwujący zdarzenie ludzie uznali to za swoisty akt sprawiedliwości.
Spółdzielca z musu
Było coraz trudniej, wkrótce Władysław musiał zlikwidować swoje sklepy i zatrudnił się w PSS "Społem". Początkowo prowadził w holu kina "Odra" malutki sklepik ze słodyczami.
- Ale i tam przyszło trzech ubeków - opisuje dalej Roman - z pytaniem: Co robi tutaj prywatna inicjatywa?! - i nakazem natychmiastowego opuszczenia i zamknięcia sklepu. Na nic nie zdały się tłumaczenia, że sklepik nie jest prywatny, bo należy do PSS "Społem". Funkcjonariusze zamknęli sklep, a klucz zabrali, z zamiarem przekazania go właścicielowi lokalu.
Tak skończyła się handlowa kariera Władysława, człowieka z inicjatywą, który próbował znaleźć własną drogę w trudnych powojennych czasach. Wtedy pojęciu "inicjatywa" z dodatkiem "prywatna" nadano, w orwellowskim stylu, nowe, negatywne znaczenie, stało się ono wręcz obraźliwe. Zbyt aktywny i operatywny obywatel był źle widziany. Jego samodzielność stanowiła zagrożenie dla systemu, który różnymi metodami ograniczał, przytłumiał swobodę gospodarczą. Na tle dotkliwych i powszechnych ograniczeń swobód obywatelskich szczególny rodzaj represji stosowano wobec rzemieślników, sklepikarzy i przedsiębiorców, a także rolników, utrzymujących się z własnej pracy, poza systemem gospodarki uspołecznionej (państwowej lub spółdzielczej). Do dziś pokutuje w naszej świadomości określenie "prywaciarz" - o jednoznacznie negatywnym wydźwięku.
Dojrzała wolność
PSS "Społem" nie zostawiła Władysława bez pomocy, Krystyna Czapelska (późniejsza prezes zarządu) zaproponowała mu etat w zaopatrzeniu, gdzie pracował aż do emerytury. Aktywnie uczestniczył w społecznej działalności klubu sportowego "Sparta", nad którym pieczę sprawowało "Społem". Zajmował się również dziećmi "firmowymi", zwyczajowo jako Święty Mikołaj rozdawał świąteczne paczki. Był wyciszonym, skromnym i pogodnym człowiekiem. Miał talent do mowy wiązanej - napisał mnóstwo wierszy okolicznościowych, na różne firmowe okazje. Jako zapalony działkowiec udzielał się też w organizowaniu ogrodu działkowego "Pierwiosnek".
Miał 75 lat, kiedy pojawiła się realna nadzieja na zmianę systemu w Polsce. Zgłosił się do Komitetu Obywatelskiego, był jego aktywnym członkiem. Później zapisał się do Porozumienia Centrum. Przeżył ponad 97 lat.
Jego syn Roman pożegnał go serdecznym wierszem:
Nasz Tato
Byłeś jak wschodzące słońce
Dawałeś , jak ono, pogodę i ciepło.
Zachodzące słoneczko - to Twoje zejście, powoli, cichutko...
I to już wszystko?- Tato,
Widać wiosnę, w ogrodzie tyle kwiecia
A twoje wdzięczne wróbelki
Przeniosły się tam, gdzie czarna płyta,
Ale jakoś żałośnie świergolą.
Patrzysz na nas i milczysz.
Wszędzie, gdzie my - puste miejsce.
Smutno bez Ciebie.
Tylko jako żywo mówią stare fotografie
O długim, trudnym, ciekawym życiu
Kochanego Taty, fajnego Dziadka,
Dostojnego Seniora, bardzo dobrego Człowieka...
Grażyna Notz [email protected]
Fot.: archiwum rodziny Drzewińskich
Napisz komentarz
Komentarze