Jelcz-Laskowice
Pomyłka?
We wtorek rano Marcin przyszedł na pierwszą zmianę. Przebrał się i szedł jak zawsze na swoje stanowisko. Menedżer zatrzymał go i powiedział, żeby opuścił budynek. Na zewnątrz czekali policjanci. - W tym momencie rozpoczął się koszmar - mówi. - Założyli mi kajdanki i zawieźli na komisariat. Tymczasem druga ekipa przeszukiwała moje mieszkanie i garaż. Byłem w szoku!
Od kilku lat w jelczańskiej Toyocie dochodzi do kradzieży. W 2009 roku z zakładu zginęło kilkadziesiąt turbosprężarek. Złodziej mógł sporo zarobić, bo w autoryzowanym serwisie cena jednej to kilka tysięcy złotych. Później znikały różne drobne części. Kilka miesięcy temu skradziono z zakładowego parkingu samochód. Po tym zdarzeniu Toyota zatrudniła licencjonowanego detektywa, jako doradcę ds. bezpieczeństwa. - Jego zadaniem jest podjęcie działań, zmierzających do poprawy bezpieczeństwa mienia zakładu oraz zatrudnionych w firmie pracowników - mówi Marta Kaczyńska, kierownik działu administracji jelczańskiej Toyoty. - Na nasze zlecenie prowadzi także rozmowy z załogą.
Przeszukanie jak tornado
Pracownicy, którzy chcą pozostać anonimowi, bo boją się utraty miejsca pracy, twierdzą, że od tej pory wszystko się zmieniło, a atmosfera w firmie stała się trudna do zniesienia. Ostatnio prewencyjnie ściagnięto do firmy psa, szkolonego na wyszukiwanie narkotyków, którego widziano przy pracowniczych szafkach. - Toyota to firma z zasadami i szerokimi tradycjami, od zawsze wpaja ludziom, że jest przyjaźnie nastawiona do pracownika - mówi jeden z zatrudnionych w jelczańsko-laskowickiej fabryce. - Na pewno tak jest, ale nie u nas. Gdyby zarząd główny w Japonii wiedział, co się tutaj dzieje, nigdy by do tego nie dopuścił. W jednej chwili cały dobry wizerunek runął, bo obserwuje i przepytuje nas prywatny detektyw. Atmosfera jest fatalna, każdy czuje się podejrzany o złodziejstwo. Nie wiadomo, komu można ufać. A po tym, jak zrobili przeszukanie w domu Marcina, większość jest już świadoma, że mogło to spotkać każdego.
Marcin zapewnia, że jest niewinny i nigdy niczego nie wyniósł z firmy. Do tej pory trudno mu się otrząsnąć po tym, co go spotkało. Twierdzi, że dom i garaż wyglądały po przeszukaniu, jak po przejściu tornada: - Policjanci uszkodzili nawet drzwi wejściowe, widać na nich wgniecenia. Żona jest w siódmym miesiącu ciąży, to był dla niej szok! Nie miałem żadnych rzeczy, które pochodziły z Toyoty. Z wszystkiego potrafiłem się wytłumaczyć. Ta sytuacja to kompletny absurd! W jednej chwili moje życie zmieniło się w piekło!
Od policji dowiedzieliśmy się, że kilka lat temu Marcin był przesłuchiwany w charakterze świadka, w związku z kradzieżami turbosprężarek. - Oprócz niego przesłuchaliśmy wtedy wielu innych pracowników - mówi Wojciech Jakubowski, komendant komisariatu w J-L. - Od niektórych pobrano DNA do badań. Jednak sprawa została umorzona z powodu niewykrycia sprawcy.
Ponad tydzień temu Marcin również był przesłuchiwany jako świadek. Policjanci otrzymali zgłoszenie z Toyoty, o kradzieży przedmiotów wartych 500-600 złotych, a osoba zgłaszająca przestępstwo wytypowała Kozieła jako podejrzanego. - Musieliśmy podjąć działania i przeszukać mieszkanie oraz firmową szafkę mężczyzny - tłumaczy Jakubowski. - Zabezpieczyliśmy kilka przedmiotów, których pochodzenie sprawdzamy. Po przesłuchaniu świadek opuścił komisariat. Nie postawiono mu żadnego zarzutu.
Trzy powody
Kozieł poczuł się jak kryminalista. W oczach pracowników i sąsiadów w jednej chwili stracił dobre imię. Został też dyscyplinarnie zwolniony z Toyoty. Mężczyzna twierdzi, że prywatny detektyw od początku go typował, bo po godzinach dorabia i pracuje jako mechanik samochodowy, więc teoretycznie mógłby wiedzieć, komu i gdzie sprzedać kradzione części. - On działa według zasady „dajcie mi człowieka, a znajdę na niego paragraf” - mówi Kozieł. - Zaczęli podchodzić do mnie pracownicy, z którymi nigdy wcześniej nie rozmawiałem. Informowali, że ten człowiek wypytuje o moje życie prywatne. To mnie zdziwiło. Zbierał na mój temat wszelkie informacje.
Potwierdza to inny pracownik Toyoty, który kilka tygodni temu był przepytywany przez doradcę do spraw bezpieczeństwa. - Zdziwiły mnie pytania, jakie usłyszałem - wspomina. - Próbował się dowiedzieć, jakim samochodem jeździ Marcin, czy ma rodzeństwo, czy jest żonaty, czy prowadzi warsztat samochodowy, czy potrafiłby coś ukraść? To była naprawdę dziwna i trochę śmieszna sytuacja, bo jak mógłby z zakładu wynieść taką liczbę turbosprężarek? Przecież to nie są małe rzeczy, a na bramkach stoi ochrona. Niedawno była sytuacja, kiedy ktoś chciał wynieść drobne części, ale ochroniarze od razu go złapali.
O przyczynę dyscyplinarnego zwolnienia Kozieła zapytaliśmy Martę Kaczyńską - O szczegółach naszej decyzji został poinformowany sam zainteresowany - odpowiada przedstawicielka administracji jelczańskiej Toyoty. - Nie będziemy odnosić się do niej publicznie, traktując je jako prywatne informacje, dotyczące jednego z naszych pracowników oraz uznając je za informacje poufne.
Marcin powiedział nam, że stracił pracę, bo w jego firmowej szafce znaleziono pas z narzędziami. Według regulaminu, po skończonej pracy powinien go zdać odpowiedniej osobie. - Pierwszy raz o czymś takim słyszałem - mówi. - Od dawna zamykałem firmowe narzędzia w szafce i większość pracowników też tak robi. Przecież to nie znaczy, że je ukradłem. To wszystko jest chore!
Drugi powód zwolnienia, to flamastry-markery za parę złotych sztuka, które Marcin miał w swoim warsztacie: - Nie posiadałem paragonu i to jedyna rzecz, z której nie mogłem się wytłumaczyć, a nikt nie wierzył, że kupiłem je we Wrocławiu. Owszem, w Toyocie takich używają, ale moich kilka sztuk miało inny kolor... Trzeci powód dotyczy tego, że nie przekazałem firmie informacji, które ponoć miały pomóc w ujęciu sprawcy kradzieży części.
Kozieł twierdzi, że chodzi o sytuację, kiedy kilka lat temu zeznawał na policji. Powiedział, że wyrzucał śmieci na terenie zakładu i zauważył przykryte folią elementy silników: - Tę wiedzę przekazałem odpowiednim służbom, a nie firmie. Nie sądziłem, że coś takiego może być powodem zwolnienia.
Ukryte nie ukryte?
Pracownicy, z którymi rozmawialiśmy, jednogłośnie zwracali uwagę na metody działania niedawno zatrudnionego detektywa. - To naprawdę niezręczna sytuacja, bo wciąż czujemy się obserwowani - mówi mężczyzna, związany z Toyotą od kilku lat. - Nigdy tak nie było. Zorientowaliśmy się, że w niektórych miejscach zamontowano ukryte kamery, detektyw potrafi się zaczaić i na nocnej zmianie obserwować przez okno, jak pracujemy. Nikt nas nie powiadomił, że wprowadzono takie dziwne procedury.
Czy firma może zatrudnić prywatnego detektywa? Agata Kostyk-Lewandowska z Państwowej Inspekcji Pracy tłumaczy, że nie ma przepisu, który by tego zabraniał: - Pracodawca musi dbać o swój interes i jeżeli uważa, że to rozwiązanie jest dobre, to może zatrudnić osobę na takim stanowisku. Nie ma również obowiązku, aby informować o tym pracowników. Inaczej jest, jeżeli chodzi o montaż kamer. O tym pracownik powinien wiedzieć. To wynika z ustawy o ochronie i przetwarzaniu danych osobowych.
Marta Kaczyńska mówi, że pracownicy wiedzieli o zatrudnieniu doradcy do spraw bezpieczeństwa, bo taką wiadomość dostali 19 marca w newsletterze TMIP. Faktu, że są kamery, też nikt nie ukrywał. - Kamery na terenie fabryki istnieją od początku jej funkcjonowania - tłumaczy. - W ramach poprawy bezpieczeństwa zakładu oraz załogi, a także zgodnie z sugestiami audytujących nas instytucji zewnętrznych, system kamer był przez lata sukcesywnie rozbudowywany. W żadnym wypadku nie można mówić, ze są to kamery „ukryte” lub też takie, które zostały zainstalowane w sprzeczności z obowiązującymi przepisami prawa.
Przedstawiciel Toyoty zapewnia, że nigdy w firmie nie montowano ukrytych kamer. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że informacje o ukrytych kamerach dotarły do przedstawicieli Toyoty, ale kiedy poproszono pracowników o wskazanie tych miejsc, nikt nie potrafił tego zrobić.
Poinformowaliśmy Toyotę o opiniach, jakie przedstawili nam pracownicy i otrzymaliśmy następującą odpowiedź od Marty Kaczyńskiej: - Dziękujemy za informacje dotyczące nastrojów załogi. Szczegółowo analizujemy sytuacje. Nastroje naszych pracowników, w tym również te dotyczące troski o mienie firmy, mienie zatrudnionych w naszej firmie osób, oraz komfort ich pracy, niezmiennie są traktowane przez nas priorytetowo.
Skontaktowaliśmy się z detektywem, który powiedział, że bardzo chętnie zgodzi się na spotkanie i rozmowę. Obowiązują go jednak warunki umowy i bez zgody dyrekcji Toyoty nie może wypowiadać się na łamach prasy. Na tym etapie dyrekcja nie zgodziła się jednak na jego wypowiedź do mediów. - Naszą intencją, podyktowaną dobrem prowadzonych śledztw, z przyczyn oczywistych nie jest i nie może być szersze komentowanie spraw związanych z działaniami o charakterze przestępczym - pisze w mailu do redakcji Marta Kaczyńska. - Prosimy więc Państwa o potraktowanie naszych odpowiedzi jako jedynych, które na ten moment możemy udzielić, w związku z wyżej wymienionymi sprawami. Prosimy o zrozumienie sytuacji.
Marcin Kozieł zapowiada, że nie odpuści i założy sprawę w sądzie pracy. Kiedy rozmawiał z nami, był w drodze do adwokata. Chce też wystosować list do głównego zarządu i prezesa Toyoty, w którym poprzez tłumacza po japońsku opisze swoją sytuację. Złoży też skargę na działanie doradcy ds. bezpieczeństwa. - W jednej chwili zniszczyli mi opinię i zrobili złodziejem - mówi. - Mój najmłodszy brat przyszedł ze szkoły i powiedział, że nauczyciel pytał go, czy siedzę w więzieniu...
Marta Kaczyńska zapewniła, że sprawa będzie miała ciąg dalszy i w przyszłości firma szerzej skomentuje całą sytuację. Jednak w chwili, kiedy prowadzone jest policyjne śledztwo, przedstawiciele Toyoty nie chcą zabierać głosu.
Agnieszka Herba
[email protected]
Reklama
Toyota pod lupą
Marcin Kozieł przez pięć lat pracował w jelczańskiej Toyocie. Już nie pracuje. 29 maja zapamięta na zawsze. - Urządzili mi jazdę nie z tej ziemi - mówi. - Przez lata wpajali, że pracownik jest najważniejszy, że jesteśmy jak rodzina, a w jednej chwili zrobili ze mnie kryminalistę
- 12.06.2012 11:55 (aktualizacja 27.09.2023 16:46)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze