Oława/Karpaty
Przed dwoma tygodniami członkowie oławskiego "Quad teamu" wrócili z kolejnej wyprawy. Tym razem, wykorzystując wydłużony przez Święto Niepodległości weekend, zorganizowali rajd po ukraińskich Karpatach. Przez pięć dni pokonali 2.000 km. Całe dni za kółkiem, przemierzanie bezdroży i grzęźnięcie w błocie. Osobliwy wypoczynek - w sam raz dla takich fanatyków jazdy terenowej, jak oni.
Wcześniejsze wyprawy wiodły w Beskid Żywiecki, nad Bałtyk, do Rumunii i na Ukrainę. To nie przypadek, że wrócili właśnie tam. Motywacje patriotyczne - że jadą na dawne polskie Kresy, że Święto Niepodległości uczczą, przemierzając szlak pana Wołodyjowskiego itp., miały przysłonić inne pobudki. Otóż Ukraina to ulubiony cel wypraw off roadowców, zaletą są dzikie i malownicze góry, atrakcyjne ceny i brak obostrzeń, jakie obowiązują w polskich parkach narodowych.
Oczywiście, trzeba się było solidnie przygotować. Na koła założyli specjalne opony, podwyższyli podwozia i wzmocnili silniki. Pierwotnie, po przekroczeniu polskiej granicy, mieli się połączyć z ukraińskimi off roadowcami ze Lwowa i wspólnie przemierzać górskie szlaki. Ale przestój na granicy pokrzyżował te plany. Później dokonali dalszych korekt ustalonego planu.
Pierwszym wrażeniem po wjeździe na Ukrainę był fatalny stan dróg. Innym - ogólna bieda, warunki podobne do tych, które mieliśmy w Polsce lat 80. I jacy skrupulatni milicjanci! Jakby dopiero wręczenie koperty miało ostudzić ich zapał... Również dlatego woleli jak najszybciej jechać w góry.
Codziennie wieczorem wytyczali szlak na następny dzień. Poruszali się według map i nawigacji, ale niejednokrotnie okazywało się, że nie są wystarczająco szczegółowe. Decyzje o przebiegu dalszej trasy trzeba było podejmować samodzielnie, albo po zasięgnięciu języka u miejscowych. Przemierzanie bezdroży jest czasochłonne. Na 30-kilometrowe odcinki potrzebowali do ośmiu godzin. Kilkanaście razy na dzień wyciągali linami zakopane auta. Do hotelu zjeżdżali nieraz nawet o 23.00. Zakupy robili w wiejskich sklepach, gdzie zamiast kalkulatorów, w użyciu były drewniane liczydła. Jedno przywieźli do Oławy, na pamiątkę tegorocznej wyprawy. Wszystkie trzy auta - nissan patrol, nissan terrano i mitsubishi pajero - spisały się na medal. Bez poważniejszych awarii, jedynie z drobnymi usterkami na trasie.
Największa przygoda spotkała ich podczas wdrapywania się na jeden ze szczytów górskich. Droga wiodła przez stare koryto rzeki, ale w pewnym punkcie zwalone drzewo odcięło dalszy szlak. Trzeba było sięgnąć po piłę ręczną - a przezornie zaopatrzyli się w nią - i usunąć przeszkodę. Potem czekał ich wyjątkowo stromy podjazd. O zatrzymaniu się nie było mowy, bo samochód natychmiast zacząłby się ześlizgiwać w dół. - Na pierwszym biegu, z włączonymi reduktorami, darliśmy na sam szczyt, pomimo że wskaźniki temperatury były już w czerwonych rejestrach i woda zaczęła się gotować - relacjonuje Mariusz Włodarczyk.
Uczestnicy wyjazdu - Tomasz i Jacek Jurczakowie, Mariusz Włodarczyk, Henryk Gulka, Jacek Węglarowicz i Maciej Walas - mówią o sobie, że są stałą doświadczoną kadrą. Ale dołączają do nich nowi miłośnicy terenowej jazdy. W tym roku byli to Robert Mruk i Paweł Trościaniec. Oławscy rajdowcy obejrzeli już wspólnie zdjęcia i na świeżo wspominali wyprawę. Teraz, za naszym pośrednictwem, dzielą się swoimi wrażeniami z szerszym gronem mieszkańców i planują następne wypady. W przyszłym roku chcieliby sprawdzić swoje maszyny w pustynnym klimacie Maroka, albo na północnych szlakach Skandynawii.
Xawery Pisniak
Napisz komentarz
Komentarze