Kopalnie cynku i ołowiu, położone w okolicach Bytomia i Tarnowskich Gór, mogły bez problemu wysłać koleją surowce potrzebne dla oławskich fabryk. Po wybudowaniu Kanału Gliwickiego możliwy był również transport Odrą. Zgrozą musiała być wówczas emisja pyłów związanych z produkcją chemicznych substancji, poszukiwanych na rynkach świata. Nie istniało wtedy pojęcie ochrony środowiska, a współczynnik uprzemysłowienia określał znaczenie i zamożność miasta. W latach dwudziestych XX wieku fabryka zatrudniała ponad 100 robotników.
*
Po wojnie początek rozwoju przemysłowi oławskiemu dała fabryka, która od stycznia 1946 nosiła nową nazwę - Fabryka Bieli Cynkowej i Minii Ołowianej "Huta Marta". Były w niej sprawne piece i znaczne zapasy surowców (cynk i ołów). Zasadniczy problem stanowił brak dokumentacji i fachowców. 14 maja 1945 nastąpiło przejęcie huty od wojskowych władz radzieckich. Pełnomocnik rządu, szef grupy operacyjnej Franciszek Talik, podpisał protokół, na mocy którego Polacy przejęli dwa sąsiadujące ze sobą zakłady. Jeden nazywał się Zinkweiss Fabrik "Marta Hutte", a drugi Schube u. Co Brunguell Mennige Fabrik. Zanim zabrano się do prac, mających na celu uruchomienie huty, trwających do końca roku 1945, trzeba było najpierw zorganizować pilnowanie przejętego majątku, bo grasujących złodziei kręciło się coraz więcej. Talik zorganizował w czerwcu straż przemysłową, o której ćwierć wieku później opowiadał jeden z tych pierwszych strażników Stanisław Cheba: - Jest tu nas trzech z tej pierwszej straży, pracujących od czerwca 1945 bez przerwy do dziś (wypowiedź z czerwca 1970 - przyp. red.) w Zakładach Bieli Cynkowej: Bolesław Strzała, Stefan Podawca i ja. Pełnomocnik Talik zakwaterował nas i jeszcze kilku innych przy sobie w budynku przy ulicy Spacerowej 4 i powiedział, że będziemy pilnowali huty. No to zaczęliśmy pilnować. Sama ta czynność nie była specjalnie ciekawa. Zwyczajnie patrolowało się obiekty fabryczne i strzegło je przed dalszym dewastowaniem. Oczywiście byliśmy uzbrojeni - a raczej z upoważnienia naszego szefa sami uzbroiliśmy się. Broni i amunicji nie brakowało. Odkryliśmy też na terenie huty skład pełen niemieckich mundurów wojskowych - a więc z jednolitym umundurowaniem też nie było kłopotów, dla odróżnienia zakładało się na rękach biało-czerwoną opaskę. Kiedy się mundur przybrudził, zrzucało się stary i ubierało następny. W ogóle obowiązywała samowystarczalność. Nie w głowie nam były pieniądze, bo co komu po nich? Przecież nie było sklepów i dzisiejsze pojęcie wynagrodzenia za pracę sprowadzało się do stworzenia możliwości uzyskania wyżywienia. Wodę mieliśmy ze studni głębinowej w hucie. Po ziemniaki urządzało się wyprawy do okolicznych opuszczonych folwarków na terenie powiatu. Trochę mąki dostaliśmy z zapasów, które pełnomocnik zabezpieczył w magazynach. To była cała nasza pensja. Za mąkę albo już upieczony własnym sposobem chleb załatwiało się wódkę z zapasu gorzelni w Gaci, no a wódkę dawało się wymienić na wszystko inne. Załatwianie wszelkich spraw odbywało się tylko w dzień, bo poruszanie się nocą po zupełnie ciemnych ulicach stanowiło duże ryzyko. Nigdy nie wiedziało się, kto czego szuka, a przebywali tu różni ludzie. Grasowali szabrownicy i szukali szczęścia, bo wszystkiego zabezpieczyć się nie dało. Np. między hutą a stacją kolejową stała budka, załadowana różnymi oponami. Pewnej nocy zginęły opony razem z budką...
A więc do sierpnia nic się nie działo, poza pilnowaniem huty przez straż przemysłową. W sierpniu 1945 skierowano do Oławy dziesięcioosobową grupę z Azotów w Jaworznie. W brygadzie tej przyjechał Czesław Wróbel. Tak wspominał ten okres: - Miałem osiemnaście lat, zaproponowano mi wyjazd z Jaworzna na parę tygodni w zespole, który ma uruchomić hutę, gdzieś tam w Oławie. Pojechaliśmy, trzeba było wziąć się do roboty. Zaczęliśmy od ściągania brakujących materiałów. Największym kłopotem był brak pasów i silników, bez których fabryka ruszyć nie mogła. Poprzez straż przemysłową rozeznaliśmy sytuację, że pasy są w obecnej "Odlewni", silniki w "Tworzywach", a węgiel w Jelczu. Otrzymaliśmy na te materiały pisemne zlecenie od pełnomocnika Talika, który był mocno zaangażowany w sprawy możliwie szybkiego uruchomienia huty. Nasza straż przemysłowa zajęła się ściąganiem tych materiałów. Problemami organizacyjnymi kierował mianowany na pierwszego dyrektora huty "Marta" inżynier Benedykt Cyter. Mieliśmy samochód oddelegowany wraz z nami z Jaworzna i to nam bardzo ułatwiło działanie. Pewnego razu pojechaliśmy do Jelcza po węgiel. Tamtejsi strażnicy byli najwidoczniej po większej "transakcji wymiennej", bo nie chcieli honorować zlecenia i zagrozili nam bronią. Byliśmy jak zwykle w towarzystwie naszych strażników, więc... zdobyliśmy jelczańską strażnicę i dopiero po naładowaniu węgla uwolniliśmy zbyt bojowych jelczan.
Napisz komentarz
Komentarze