Azja
Niesamowite przygody
Od najmłodszych lat interesował się Wschodem. Po maturze w 2007 roku wyjechał do obwodu kaliningradzkiego, gdzie jako wolontariusz zajmował się renowacją starych kościołów, cmentarzy i pomników. Była to jego pierwsza podróż za wschodnią granicę. Po wakacjach rozpoczął studia we Wrocławiu. Wtedy też, w wieku 19 lat, po raz pierwszy uczestniczył w lekcjach języka rosyjskiego. Oprócz nauki współpracował w tym czasie z wieloma organizacjami, zajmującymi się pomocą Polakom na Wschodzie.
- Byłem kilka razy na Ukrainie - mówi Błażej. - Ze znajomymi rozwoziliśmy paczki potrzebującym. Oprócz tego, na wakacjach w 2008 roku, jako wolontariusz odwiedziłem Republikę Buriacji, za Bajkałem, na Syberii Wschodniej. Brałem udział w projekcie, którego celem było promowanie praw człowieka i zachowanie kultury Buriatów. Wracając, zatrzymałem się po drodze w mieście Kaczkanar na Uralu, gdzie w miejscowej szkole uczyłem przez jakiś czas młodych Rosjan języka polskiego. Wróciłem do domu, ale nadal ciągnęło mnie w tamte strony. Postanowiłem, że zwiedzę większą część Syberii, najdalsze jej zakątki i na własne oczy przekonam się, jak ludzie żyją tam w rzeczywistości.
Start w Irkucku
Po trzecim semestrze studiowania administracji na Uniwersytecie Wrocławskim udało się Błażejowi otrzymać stypendium w Irkucku na Syberii. - Uczyłem się tam od lutego do połowy czerwca 2009 roku - mówi. - Wśród zagranicznych studentów przeważali ludzie z Mongolii, nie brakowało Wietnamczyków, Chińczyków i Koreańczyków. Irkuck był najdalej wysuniętym miastem w Rosji, gdzie mogłem pojechać na program wymiany studenckiej. Moja wiza była ważna do września, a ja otrzymałem pozwolenie na podróże w tym czasie. Dlatego po zaliczeniu semestru, mając w perspektywie 2,5 miesiąca wakacji, postanowiłem spróbować swoich sił i przemierzyć północ oraz wschód Syberii.
W połowie czerwca 2009 roku, 21-letni wówczas mieszkaniec podoławskiej Gaci, spakował plecak i wyruszył w podróż. Celem miało być miasto Magadan, stolica Kołymy, nad Morzem Ochockim, na krańcach rosyjskiego Dalekiego Wschodu. Pierwszą część trasy przejechał koleją transsyberyjską. W pociągu spędził wtedy 2,5 dnia, przejeżdżając około dwóch tysięcy kilometrów do Nieriungri w Jakucji.
Gdy skończyły się tory…
Po wysiadce na jednej z ostatnich stacji kolei transsyberyjskiej Błażej podróżował dalej autostopem. Tak przemierzył 800 kilometrów i dotarł do Jakucka. Zatrzymał się tam na dziewięć dni. - Mieszkałem w miejscowym akademiku - mówi. - Na czas pobytu wpisano mnie na listę zagranicznych studentów uniwersytetu w Jakucku, na której figurowałem jako Błażej Zając, obywatel Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Tam też wziąłem udział w Ysyach, narodowym święcie Jakutów. Jest to powitanie jakuckiego nowego roku. Potem całkiem przypadkowo trafiłem do oddalonej o około 100 km wsi Amga, gdzie przez trzy dni byłem opiekunem miejscowych dzieci na kolonii. Następnie wróciłem autostopem do Niżnego Biestiachu, w pobliżu Jakucka, i kontynuowałem wyprawę.
Z dnia na dzień przemierzanie Syberii stawało się coraz trudniejsze. Kolejne wioski są oddalone od siebie często o kilkaset kilometrów. Większość tamtejszych dróg nie ma żadnej nawierzchni, często są bardzo błotniste. Na wielu rzekach nie ma mostów, większe można przekroczyć dzięki przeprawom promowym, które trwają nawet po kilka godzin. Przez inne trzeba się przedostać w bród.
- Ludzie zamieszkujący tamte rejony są bardzo życzliwi i przyjaźnie nastawieni - wspomina. - Nie bałem się, wyruszając w podróż, chociaż byłem świadom zagrożeń. Często, kiedy dojeżdżałem autostopem do jakiejś wioski, okazywało się, że mieszkańcy już o mnie wiedzieli, bo kierowca, który widział mnie na trasie, opowiadał, że zmierza w tę stronę jakiś człowiek. Miejscowi, kiedy trzeba było, nakarmili mnie albo przenocowali za darmo. Nie chodziłem z nimi na polowania, ponieważ podróżowałem po sezonie łowieckim i zapasy upolowanej zwierzyny były już w spiżarniach mieszkańców Jakucji. Często chciano mi wręczyć dla bezpieczeństwa siekierę lub strzelbę na drogę, przestrzegano przed niedźwiedziami. Wysiadałem najczęściej w wioskach lub na rozległych polanach w tajdze, gdzie z daleka dojrzałbym niedźwiedzia, dlatego nie brałem proponowanej mi broni.
W nocy,
w opuszczonej wiosce
Gdzieś na trasie pomiędzy Jakuckiem a Magadanem kierowca wysadził Błażeja na jego prośbę i na mapie pokazał, do której wioski ma iść. Stamtąd mieszkańcy mieli go pokierować dalej. Aby dostać się do wsi, Błażej musiał najpierw przejść przez rzekę, na której most w połowie był przerwany. To go nie powstrzymało i niedługo potem był na drugim brzegu: - Kiedy dotarłem do wioski Kubeme, okazało się, że jest ona już dawno opuszczona. Domy pozbawione okien i drzwi, poza jednym. Poszedłem sprawdzić, czy ktoś tam mieszka. Niestety, nikt nie otworzył mi drzwi. Musiałem wracać do tego samego miejsca trasy kołymskiej, gdzie wcześniej wysiadłem. Było już późno, ale w tych miesiącach na północy Syberii występują białe noce. Słońce zachodzi tam tylko na godzinę, ale i tak cały czas jest jasno. Za to zimą panuje ciemność. Potem dowiedziałem się od spotkanego na trasie kierowcy, że w Kubeme mieszka do dzisiaj jedna staruszka. Nie chciała zostawiać grobu syna i męża, dlatego pozostała. Niestety, w czasie, kiedy tam byłem, wyjechała do córki, do jednej z najbliższych wsi, oddalonej około 400 km.
Minus 72,2 st. Celsjusza
Po drodze do Magadanu Błażej zszedł lekko z trasy, aby dotrzeć do okolic Ojmiakonu. Pobliska wieś Tomtor nosi miano światowego bieguna zimna, gdyż zanotowano tam rekordowo najniższą temperaturę powietrza na terenie zamieszkałym przez ludność w ciągu całego roku. - W Tomtorze jest małe muzeum bieguna zimna, ale kiedy tam dojechałem, było zamknięte na wielką kłódkę - opowiada. - Znałem ludzi, którzy dotarli w to miejsce za duże pieniądze, a ja chciałem znaleźć się tam, nie wydając prawie nic, i udało się. Mieszkańcy tamtych okolic, są przyzwyczajeni do rocznej amplitudy temperatur, bliskiej stu stopni Celsjusza. Prawdziwe lato trwa w tym rejonie około dwóch tygodni. Ja byłem tam w połowie lipca, kiedy mówi się w okolicy, że jest już jesień. Kiedy łapałem w Tomtorze autostop, chcąc wrócić do głównej trasy kołymskiej i wyruszyć dalej w kierunku Magadanu, podjechał do mnie milicjant. Powiedział, że do wieczora nic nie będzie tamtędy przejeżdżało - poza karetką pogotowia. Wezwał ją ktoś w rejonie, do którego chciałem się dostać. Jednak udało mi się szybciej złapać stopa.
Po zdobyciu bieguna zimna Błażej kierował się nadal do Magadanu. Najbardziej oddaloną na północ miejscowością, w której się znalazł, była Ust-Nera. Tam utknął na trzy dni, ponieważ nie przejeżdżał przez ten czas żaden samochód: - Jedną noc spałem u uchodźca z Inguszetii. Wybierał się na jakąś imprezę, dlatego dał mi klucze do swojego mieszkania. Zapytałem, co mam zrobić, kiedy będę chciał wyruszyć w dalszą drogę. Powiedział, żeby zostawić mieszkanie otwarte.
Po trzech dniach pobytu w Ust-Nerze nadarzyła się okazja wyruszenia w dalszą drogę. Pierwsze 60 kilometrów przejechał z operatorem dźwigu. Następne tysiąc kilometrów przemierzył w kabinie cysterny. Po kilku dniach dotarł do Magadanu, stolicy Kołymy: - Miejscowość jest symbolem stalinowskich represji, nieopodal odbywały się największe kaźnie. Miasto liczy około 150 tysięcy mieszkańców, a największą dumą jest „Maska Boleści”, czyli ogromny pomnik ku czci represjonowanych, a także duży port towarowy Nagajewo.
Statkiem „na lewo”
W Magadanie spędził kolejne trzy dni. W tym czasie spał u katolickiego księdza, Amerykanina pochodzącego z Alaski. Nie chciał wracać do Irkucka tą samą trasą, ani lecieć samolotem. Postanowił popłynąć statkiem w pobliże Władywostoku. Nie było to takie łatwe: - Pierwszym problemem, było to, że nie chciano mnie wpuścić do portu. Udało mi się dogadać z miejscową milicją, aby wprowadzono mnie pod pozorem konwojowania zatrzymanej osoby. Dwóch milicjantów wzięło mnie pod ręce i tak ominęliśmy ochronę. Były dwa statki, które płynęły na południe. Kapitan jednego odmówił wzięcia mnie na pokład, ale drugi się zgodził. Wpisano mnie jako członka załogi i tak jako marynarz w rosyjskiej flocie handlowej dopłynąłem z Magadanu, przez Morze Ochockie i Japońskie, opływając wyspę Sachalin, do portu Wostocznyj w pobliżu Nachodki. Stamtąd niedaleko było już drogą lądową do Władywostoku. Rejs trwał 6 dni. Na miejscu zastał mnie kolejny problem. Tym razem nie chciano mnie wypuścić z portu. Zażądano dokumentów żeglarskich, których nie miałem. Kazano mi wracać do Magadanu. Poszedłem na pokład, aby porozmawiać z kapitanem. Ten napisał jakąś karteczkę, która miała być przepustką i wysłał ze mną jednego z marynarzy. To nie pomogło i dalej nie chciano mnie przepuścić. Kiedy sprawdzano kartkę, marynarz przytrzymał strażników, pchnął bramki wyjściowe i zawołał do mnie, żebym biegł najszybciej jak potrafię. Tak zrobiłem, z daleka jeszcze pomachałem mu na do widzenia. Przeszedłem kilka kilometrów do najbliższej wioski i potem dojechałem do Władywostoku, a następnie pociągiem dostałem się do Ułan-Ude, stolicy Buriacji. Tam trzy dni spędziłem w Chorińsku u zaprzyjaźnionego Rosjanina, który wcześniej zaprosił mnie na swoje urodziny. Dalej pociągiem dotarłem do Irkucka.
Podróż Błażeja trwała półtora miesiąca, w tym czasie przemierzył około 13 tysięcy kilometrów i wydał w przeliczeniu na polską walutę kilkaset złotych. Kosztowało go to mniej, niż gdyby w tym czasie przebywał w akademiku w Irkucku.
Przedstawiciel RP w Mongolii
Trzy dni po powrocie Błażej wyruszył na kolejną wyprawę, tym razem do Mongolii. - Jeszcze kiedy studiowałem, przeczytałem w Irkucku ogłoszenie - opowiada. - Poszukiwani byli chętni do udziału w wojskowej ekspedycji na miejsce bitwy z 1939 roku, na rzece Chałchin-Goł, na granicy mongolsko-chińskiej. Mandżuria i Japonia ponad 70 lat temu zajęły tereny wzdłuż tej rzeki. Mongołowie odbili je, a rocznicę tego można porównać z naszym Świętem Niepodległości. Aby dostać się do tej ekspedycji, musiałem przejść wiele prób sprawnościowych. Udało mi się to i wiedziałem, że 1 sierpnia muszę być gotowy. W ekspedycji brało udział 30 Rosjan, 70 Mongołów i ja. Rosjanie mieli pisemne pełnomocnictwo od prezydenta Miedwiediewa, do oficjalnego reprezentowania swojego państwa w obchodach 70-lecia mongolskiej bitwy. Podobne upoważnienie do reprezentowania Rzeczypospolitej Polskiej w tej ekspedycji otrzymałem od polskiego konsula w Irkucku.
Każdy uczestnik miał dwa mundury uszyte na miarę. Jeden paradny, drugi codzienny. Na mundurze Błażeja nie zabrakło polskiej flagi. Ekspedycja rozpoczęła się tygodniowymi ćwiczeniami na poligonie rosyjskiej milicji. Stamtąd ekipa została przewieziona kamazami do granicy z Mongolią. Na miejscu uroczyście przywitano uczestników, wtedy też dołączyli do nich Mongołowie. Ku zaskoczeniu Rosjan, postanowili zrobić z całej ekspedycji reality show. - Od tej pory podróżowały z nami kamery - mówi Błażej. - W dwóch mongolskich telewizjach pokazywano codziennie naszą drogę do miejsca bitwy z 1939 roku. Program nazywał się „Reality Show Chałchin-Goł 70/70”. Oprócz tego codziennie była godzinna relacja z podróży, emitowana w telewizji rosyjskiej. Moja rodzina w Polsce odbierała przez łącza internetowe mongolski kanał UBS i oglądała ten program. Zdarzało się, że już spałem, a w środku nocy budziła mnie ekipa telewizyjna, żebym wypowiedział się do kamery.
Ekspedycja przemierzyła prawie całą wschodnią Mongolię. Uczestnicy spali przeważnie w rozbijanych przez siebie wojskowych namiotach, w stepie lub na pustyni, żywili się przy kuchniach polowych. Zdarzało się, że nocowali w koszarach mongolskiej armii. Na śniadanie, obiad i kolację codziennie dostawali baraninę. Wszędzie witano ich z honorami, często organizowano defilady wojskowe. Przyjeżdżali do nich ministrowie i najwyżsi oficerowie mongolscy. W większych wioskach uczestnicy ekspedycji dawali pokazy musztry. Błażej wspomina, że do niego, jako jedynego przedstawiciela Polski, przychodziło przywitać się wielu oficjeli. W Ułan-Bator ekspedycję witali prezydenci Rosji i Mongolii. Dzięki relacjom telewizyjnym, uczestnicy ekspedycji byli doskonale znani przez zwykłych mieszkańców.
- Wielu Mongołów do dziś prowadzi życie koczownicze i mieszka w namiotach, zwanych jurtami - mówi Błażej. - Co jakiś czas pakują wszystko na wielbłądy i przenoszą się na inne miejsce. Jurty, czyli ich namioty mieszkalne, niekiedy znajdują się w pobliżu dróg. Kiedy zatrzymywaliśmy się przy nich, częstowano nas różnymi potrawami i miejscowymi alkoholami, również kumysem. Pewnego dnia, gdy pełniłem wartę w małej wiosce gdzieś na końcu Mongolii, podeszła do mnie cała rodzina, ustawili się dookoła, dali mi do ręki dziecko i zaczęli robić pamiątkowe zdjęcia. Mówili, że cała wioska wieczorem zasiada przed telewizorem i ogląda program, w którym mnie i nas wszystkich widzą.
Ekspedycja trwała miesiąc. Kilka dni po powrocie do Irkucka, Błażej wrócił do Polski.
Co dalej?
Teraz Błażej jest na Białorusi. Jako wolontariusz zajmuje się renowacją zamku Radziwiłłów w Lubczy, niedaleko Nowogródka. Będzie tam do połowy sierpnia. Z jego inicjatywy powstało niedawno Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne „Porozumienie Wschód - Zachód”. Głównym celem organizacji będzie budowanie solidarności między ludźmi i narodami w różnych rejonach świata. Jednym z ważniejszych kierunków działań ma być współpraca z organizacjami pozarządowymi ze Wschodu. W tej chwili stowarzyszenie jest w trakcie rejestracji. Błażej Zając i pozostali założyciele zamierzają rozpocząć działalność na początku października.
Piotr Turek
[email protected]
Fot.: archiwum
Błażeja Zająca
Napisz komentarz
Komentarze