Na granicy miasta
Tak jest od kilkunastu lat. Na oławskie złomowisko wciąż przychodzą nowi ludzie, szukający zarobku. Mieszkańcy Godzikowic skarżą się na uciążliwy dym z palonych kabli w okolicach „Centrozłomu”. O interwencję poprosili nas pół roku temu, wtedy pierwszy raz pisaliśmy o ludziach ze złomowiska. Mieszkańcy zebrali podpisy, wysłali pisma do wójta i burmistrza, prosili o pomoc w walce z wypalaczami. Niewiele to dało, chociaż burmistrz Oławy Franciszek Październik zapewnił, że będzie naciskał, dopóki problem nie zniknie. Poprosił pisemnie władze firmy, żeby zajęły się sprawą.
- Po ukazaniu się artykułu, mieliśmy spokój przez miesiąc, ale później zaczęło się od nowa. Uciążliwy dym codziennie leci w stronę naszych domów, mamy już dość, jesteśmy bezsilni, nikt nie potrafi zrobić z tym porządku - skarży się mieszkanka Godzikowic.
Telefony z prośbą o kolejną interwencję odbieraliśmy średnio co dwa tygodnie, znów informujące o czarnych kłębach dymu. Dyrektor „Centrozłomu” umówił mnie na rozmowę z Marcinem Klimczykiem, odpowiedzialnym za składowisko nr 101, na którym codziennie kopie kilkanaście osób. Od razu zaznaczył, że sytuacja niezupełnie wygląda tak, jak przedstawiają mieszkańcy Godzikowic. Przyznał, że wypalanie kabli to częsta praktyka, ale problemem są ludzie spoza złomowiska. Oskarżani o zadymianie okolicy podpisali oświadczenia, w których zobowiązali się, że nie będą wypalać żadnych elementów. Jeśli złamią zakaz, nie będą wpuszczani na składowisko.
- Osobiście zaangażowałem się w sprawę - mówi Marcin Klimczyk. - W sierpniu poprosiłem do „Centrozłomu” panią z firmy ubezpieczeniowej, zebraliśmy ludzi, którzy do tej pory kopali na złomowisku. Każdy wykupił za 30 złotych ubezpieczenie i podpisał oświadczenie, w którym zobowiązał się m.in., że nie będzie wypalał żadnych elementów na złomowisku, ani poza nim.
Takich oświadczeń jest około 30. Marcin Klimczyk zapewnia, że nikt nie łamie zasad, i że z tymi osobami można się dogadać. - To często ludzie z marginesu, ale nie złodzieje, czy przestępcy - tłumaczy.
Zasady obowiązujące na składowisku nr 101 zmieniły się pół roku temu. Teraz mogą tam wejść tylko ci, którzy mają specjalne przepustki. Na miejscu od rana jest ochroniarz, sprawdza każdego wchodzącego.
Marcin Klimczyk pozwala mi także wejść na składowisko. Chcę się dowiedzieć coś więcej o ludziach wypalających kable. Warunki są trudne, dużo śniegu, ślisko i mróz. Na górze złomu jest dziś kilkanaście osób. Kopią w ciszy, każdy skupiony na swojej pracy, nawet nie zwracają na mnie uwagi. Nie rozmawiają ze sobą.
- Hej, jak tam dzisiaj? - krzyczy pan Marcin.
- Nie jest źle, trochę wieje - odpowiada jeden z nich.
- Pani chce wiedzieć, kto wypala kable... - informuje Klimczyk.
Wszyscy podnoszą głowy, nie unikają odpowiedzi, od razu zaczynają mówić. - My nie przypalamy, nam nie wolno, bo od razu stracimy pracę - tłumaczy starszy mężczyzna. - Są tacy, którzy plądrują teren nocą, ale oni są z innego zakładu, po kablach można poznać skąd... To banda „siedmiu chłopa”, ale nie radzimy sobie z nimi, oni nie chcą słuchać. Jak przychodzimy tutaj o ósmej rano, to upominamy, tłumaczymy, ale niewiele to pomaga, a z worka kabli jest kupa dymu. „Centrozłom” nas tu wpuszcza legalnie, pozwalają zarobić na chleb, więc trzymamy się zasad, bo jeśli zaczniemy wypalać, to stracimy chleb...
Wszyscy mówią jednym głosem, chcą pokazać jak ważna jest dla nich ta praca, wśród nich Bożena, która przychodzi tu dwa razy w tygodniu, żeby zyskać pieniądze dla dzieci. Ma czwórkę, w tym jedno chore na porażenie mózgowe. - Moja sytuacja jest bardzo trudna - mówi. - Mam 500 złotych świadczeń pielęgnacyjnych, nie ma dla mnie pracy, musiałam przyjść tutaj. Kiedy kończą się pieniądze, to zawsze zarobię tu około 20 złotych. Nie mam sił, jestem zmęczona, ale robię to dla dzieci, tylko dla dzieci...
Do rozmowy włącza się Piotr. Na złomowisku jest od 10 lat, prawie codziennie. Wcześniej pracował w firmie budowlanej, od 3 lat zarejestrowany jako bezrobotny. O wypalaczach kabli mówi „Obcy”. - Swoi się pilnują, nikt już teraz tego nie robi, kierownik by wyrzucił, a każdy z nas chce zdobyć jakiś grosz - tłumaczy. - Przychodzi tutaj po 20, 30 osób, gdyby ich nie wpuścili, to zaczęliby kraść, albo coś... Jakoś żyć trzeba. Szukałem innej pracy, lepszej, ale teraz wszędzie chcą tylko młodych. Dla mnie nic nie mają.
W podobnej sytuacji jest Czesław, też robotnik budowlany. Teraz jest na rencie, ma poważne kłopoty z oskrzelami, ale kilkaset złotych nie wystarcza na życie. Zostało mu dwa lata do emerytury, przychodzi, żeby zarobić na jedzenie, opłaty robi z zasiłku. - Potrzebuję tylko chleb i coś do chleba - tłumaczy. - Nic więcej nie chcę, ale nie jest łatwo, bo zdrowie nie dopisuje.
Jest też tokarz, który stanowczo wypowiada się w imieniu kopiących. - Nie chcemy stać pod sklepami, nie chcemy żebrać i zaczepiać ludzi - mówi. - Szukałem pracy, ale straciłem cierpliwość. Tokarki są teraz wyższej klasy, nikt nie chce mnie przeszkolić, jestem zmuszony, żeby tu przyjść, ale 30 złotych mi wystarcza, bo nie mam dzieci. Jeżeli chodzi o wypalaczy, to nie chcę kapować na nikogo, ale po sąsiedzku jest tutaj kilka podobnych firm i to od nich wynoszą kable.
Średnia wieku ludzi ze złomowiska to 40-50 lat, zdarza się jednak, że przychodzą młodsi, dla których w Powiatowym Urzędzie Pracy nie ma ofert. Anna ma 33 lata, długo się wahała, zanim przyszła kopać. Jest skromna, nie chce być zauważona, siedzi w dziurze zakryta kapturem i kopie. Z lekkim zawstydzeniem podnosi głowę.
- Jest pani młoda, nie ma innej pracy dla kobiety w sile wieku? - pytam.
- Już tyle podań złożyłam i cisza, żadnych propozycji - mówi. - Nie miałam wyjścia, pewnie, że lepiej w ciepłym pracować, ale dla mnie nic nie ma. Pytałam o kursy, szkolenia i zawsze ta sama odpowiedź. Wczoraj byłam listę podpisać... Dzięki Bogu chociaż ten złom jest...
Po chwili podchodzi kobieta około pięćdziesiątki, też skarży się, że szukała innej formy zarobku, ale nikt nie chce jej przyjąć. Jest zdeterminowana, chętna do pracy, mówi, że niejednego młodego by przepracowała, ale nikt nie chce jej zaufać. Ma 220 złotych długu, tutaj próbuje zarobić na spłatę.
- Wszyscy nas olewają, traktują jak najgorszych - mówi. - Ludzie z Godzikowic, tak brzydko o nas mówią, w mieście myślą, że tu sami menele. Nie! My chcemy godnej pracy, nie chcemy kraść. Tego naszego burmistrza to bym na taczkach „wywiezła”, bo nikt się nami nie interesuje, mają nas gdzieś. Moja córka jest w bardzo dobrej sytuacji, ma męża, dziecko, ale do niej nie pójdę, przecież jestem jej matką. 4 miesiące temu zmarła moja, ona mnie wspierała, zawsze coś dopomogła, a teraz...
Kobieta przerywa rozmowę, próbuje powstrzymać łzy. - Pani kochana, napisz o nas prawdę - dodaje i odchodzi.
Takich ludzi na złomowisku wciąż przybywa, władze „Centrozłomu” próbowały po naszym ubiegłorocznym sierpniowym artykule rozwiązać problem wypalających. Oprócz zwykłej ochrony zatrudnili profesjonalną firmę „Impel”, która całodobowo pilnowała składowiska. Wtedy nie wpuszczano nikogo.
- Ci ludzie przyszli i na kolanach błagali, żeby ich wpuścić, bo nie mają co do garnka włożyć - mówi Marcin Klimczyk. - Pokazaliśmy władzom miasta, że możemy zapanować nad porządkiem, ale i tak wiedzieliśmy, że problem wypalających przeniósł się w inne miejsce Oławy. Wtedy podjęliśmy decyzję, że nie będziemy wyganiać złomiarzy, tylko pójdziemy im na rękę, udzielimy pomocy. Każdy może wysłać pismo nakazujące usunięcie problemu, ale my wiemy, że wygonienie tych ludzi ze składowiska pogorszy sytuację, bo oni przeniosą się do centrum. Zaufaliśmy tym ludziom, nie będziemy ich straszyć, chcemy pomagać, pozwalamy im zarobić parę groszy, oni to szanują i trzymają się reguł, codziennie rano meldują się z przepustką. A ci, którzy wypalają, nie są „nasi”. Kłęby dymu lecą spoza „Centrozłomu”, mamy monitoring i interweniujemy, mimo że to nie nasz teren. Na bieżąco obserwujemy składowisko i okolice, gdy tylko pojawia się dym, dzwonimy po policję, czy straż gminną. Tyle, że służby nie radzą sobie z ludźmi, którzy wypalają, bo nawet jak nałoży się na nich mandat, to i tak są niewypłacalni...
O wypalających kable rozmawiałam też z Janem Psiurskim, dyrektorem „Centrozłomu”. Potwierdził, że problem trwa już kilkanaście lat, ale nie ma stuprocentowo skutecznej metody, żeby go rozwiązać.
- Były komendant oławskiej policji Jacek Gałuszka, zajmował się tą sprawą i wyraźnie powiedział, że jeśli tych ludzi wygoni się z obrzeży miasta, wtedy przejdą do centrum i tam zacznie się prawdziwy kłopot - tłumaczy dyrektor. - My podjęliśmy stanowczą decyzję i wyciągnęliśmy pomocną dłoń do tych ludzi. Nie jestem w stanie odmówić kobiecie, która płacze, bo ma głodne dzieci...
Tekst i fot.: Agnieszka Herba
Napisz komentarz
Komentarze