Miłocice Małe. Groza Apokalipsy
Pod koniec sierpnia okolice Miłocic były areną dramatycznych wydarzeń. Świat po wielkiej katastrofie pogrążał się w chaosie. Ponurym miastem Helldorado wstrząsały walki zwaśnionych frakcji. Za cel miały jedno: przeżyć kolejny dzień. Zdobyć pożywienie i obronić się przed wszechobecnym zagrożeniem. Rozwój technologiczny przyniósł niewyobrażalną katastrofę, dlatego ludzie przestali ufać technice. Nie odbudowują swoich miast. Zajmują nawpółzniszczone budynki. Po tysiącleciach rozwoju cywilizacji zostali strąceni w otchłań pierwotnego stanu natury. Ich przeznaczeniem jest los ujęty w słowa przez Thomasa Hobbesa: “Życie człowieka jest biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie”. Tutaj nie obowiązują przekazywane z pokolenia na pokolenie zasady moralne. Przemoc, narkotyki i bezwzględność są na porządku dziennym. Fortuna nagradza silnych i wyrachowanych, oddając im władzę nad światem - wielkim rumowiskiem ocalałym z płomieni apokalipsy.
Jak się zostaje postapokaliptykiem
Szewcu, Entrop, Szajba i RoadJack umówili się ze mną w mało uczęszczanej knajpce na Braniborskiej we Wrocławiu. Można by ulec pełnym grozy słowom o świecie po nuklearnej katastrofie, gdyby nie widok tych chłopaków. Zabawa w postapokalipsę daje im niesamowitą satysfakcję. Ćwiczą granice swojej wyobraźni i cieszą się jak dzieci z triumfu nad realnym światem. A przy okazji, organizując spotkania, takie jak w Miłocicach, gromadzą praktyczne umiejętności. Przygotowanie kilkudniowego eventu dla ponad 60 osób z całej Polski, praca nad programu, zorganizowanie noclegów, wyżywienia i kierowanie grupą - to kapitał, który może procentować w życiu zawodowym. A przecież, kiedy zaczynali, nikt o tym nie myślał...
- Byłem w czwartej klasie podstawówki, kiedy obejrzałem “Mad Maksa” i opadła mi szczena - mówi Szewcu. - Potem była gra komputerowa “Fallout”. Tak wchodziłem w klimat post-apo.
Jego koledzy mają podobne doświadczenia. RoadJack o “Falloucie” mógłby opowiadać godzinami. Wymienia rodzaje miast, pojawiających się w grze. Charakteryzuje ich architekturę, porządek społeczny, zajęcia mieszkańców. Pasją Entropa były gry RPG. Potem odkrył, że tak można bawić się na żywo. Odgrywać postacie, improwizować fabułę, prowadzić walki.
Czasem narodzin wrocławskiego Zakonu Świętego Płomienia był rok 2004. Wtedy Entrop i Szajba pojechali na największy w Polsce konwent postapokaliptyczny, koło Stargardu Szczecińskiego. 200 uczestników z całego kraju i rewelacyjna zabawa. Po powrocie postanowili, że założą własną grupę. Teraz jest ich już trzydziestu. Mają własną stronę internetową, na koncie zorganizowanie dwóch konwentów i uznana markę w środowisku post-apo w Polsce.
Sceneria jak z komputerowej gry
Okazja do zobaczenia chłopaków w akcji, pośród murów zrujnowanej paszarni, nadarzyła się 4 września, kiedy kręcili krótki film do internetu. To miejsce rzeczywiście robi wrażenie. Sypiący się tynk, rozprute ściany ze sterczącymi kablami, zardzewiałe elementy przemysłowe. Budynek jest ogołocony ze wszystkiego, co dało się zabrać. Straszy wielkimi otworami po oknach, na klatkach schodowych brakuje poręczy, na podwórku szkielety magazynów, starego zakładu samochodowego, spalarni, stróżówki. Całość ogrodzona betonowym płotem, gdzieniegdzie tylko uszkodzonym. To idealne miejsce dla amatorów “strzelanek”. Do głównej sali na parterze prowadzi aż pięć wejść. Nigdy nie wiadomo, z którego wyskoczy przeciwnik. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo do zawodników znajdujących się na dole można mierzyć z okien na piętrze. Możliwości jest mnóstwo. Wąskie korytarze z pomieszczeniami po prawej i lewej stronie, w których mogą się ukrywać napastnicy. Kilka klatek schodowych i druga wielka sala na pierwszym piętrze - gdzie można urządzić zbiorową walkę na miecze.
Łowcy mutantów i broń atomowa
Niemniejsze wrażenie robią stroje. Ponieważ po wielkiej katastrofie nuklearnej produkcja przemysłowa odbywa się tylko w ograniczonym zakresie, na wyposażenie wojowników składają się przeróżne elementy. Krótko mówiąc, to, co udało się znaleźć, wyremontować, udoskonalić własnym sumptem. Kolczugi występują tu obok broni maszynowej, zbroje legionów rzymskich obok broni plazmowej, maski gazowe, niezbędne w skażonym środowisku, rycerze zakonu łączą z prymitywnymi młotami.
Najoryginalniej wygląda kapłan, odgrywany przez Havoca. Ramiona przyozdobione czerwonymi padami futbolowymi, na to zarzucona pałatka, twarz zasłonięta maską przeciwgazową, a w ręku znak zakonny, symbol promieniowania, umieszczony na wysokim drążku. Jego ubiór dopełnia święta księga, przymocowana łańcuchem do pasa. Jest to jeden z tomów “Dzieł zebranych” Lenina.
Kiedy w zeszłym roku zorganizowali po raz pierwszy konwent w Miłocicach, pomysł na fabułę był prosty. - W mieście Helldorado był zaplombowany schron - tłumaczy Entrop. - Zamknięty szczelnie za pomocą kart kodowych. Wszyscy szukali tych kart, bo narosła legenda, że wewnątrz są ukryte niewyobrażalne bogactwa. Na koniec potwierdziła się brutalność tego świata. Ludzie otworzyli schron, a ze środka wyszły mutanty i wszystkich zabiły.
W tym roku kontynuowali tę historię. Uczestnicy mieli odbić miasto z rąk mutantów. Udało się - mutanci zostali zepchnięci poza mury miasta. Zagrożenie jednak zostało, opuszczenie Helldorado było śmiertelnie niebezpieczne. Wyodrębniły się trzy frakcje: pracownicy kopalni, strażnicy miejscy i łowcy mutantów. Poza murami miasta znaleziono niewypał małej taktycznej głowicy atomowej. Rozpoczął się spór, jak wykorzystać cenne znalezisko. Górnicy chcieli wysadzić miasto, bo byli w tajnej zmowie z mutantami. Łowcy mutantów chcieli zbombardować obozowisko mutantów. Strażnicy miejscy, tzw. pacosi, którzy sami byli gangiem, optowali za rozbrojeniem bomby. W wyniku konfliktu frakcji, łowcy mutantów postanowili zdetonować pocisk w mieście i w ten sposób pogrążyć pacosów. Nie zdążyli jednak zbiec i również zginęli. Ocaleli tylko górnicy, którzy ukryli się w podziemnych schronach, ale Helldorado zostało zrównane z ziemią.
Na ile tylko pozwalają obowiązki organizatorów, chłopaki odgrywają również swoje role. Entrop był dyrektorem kopalni, Szewcu, cokolwiek to znaczy, indiańskim kowbojem, a RoadJack wielkim, agresywnym i bełkotliwym mutantem.
Rozszerzają wiarę ogniem i mieczem
Zakon Świętego Płomienia starał się zabłysnąć od strony organizacyjnej. Niebezpieczne miejsca ogrodzono, funkcjonował bar z piwem i jedzeniem z grilla, w którym ustawiono “postapokaliptyczne” stoły: palety przykryte ceratą, położone na oponach. Dzięki agregatowi budynek oświetlono i można było odtwarzać muzykę. Na otwarcie była “strzelanka”. Uczestników podzielono na dwie grupy, tak aby mogli się ze sobą poznać, niezależnie z jakiego miasta pochodzą. Po takim rozpoczęciu imprezy łatwiej było wprowadzić fabułę. Organizatorzy sprawdzili również, kiedy wyjeżdża większość uczestników, aby do ich harmonogramu dopasować rozwiązanie akcji.
Wiele grup postapokaliptycznych w Polsce specjalizuje się w określonym kierunku. Istnieje taka, która stylizuje się na Sarmatów. “Strzelanki” z zawodnikami wyposażonymi w skrzydła husarskie muszą być szczególnie malownicze... Wrocławianie postanowili stworzyć organizację religijną. Mają swoją hierarchię, wielkiego mistrza, kapitułę, kapłanów, symbole religijne i obrzędy. Jednak najbardziej angażują się w zwalczanie niewiernych. - Wybór jest jasny, albo przyjmujesz naszą wiarę, albo giniesz na stosie - śmieje się RoadJack. - Na którymś z konwentów daliśmy się innym tak we znaki, że już na następny rok byli przygotowani na nasze krucjaty. A my ich rozczarowaliśmy, bo obraliśmy politykę miłości...
Jednak duch zakonu nie gaśnie. Na nakręconym 4 września w Miłocicach filmie widać, jak kapłan błogosławi rycerzy do walki, a potem zbrojni rozprawiają się z niewiernymi. W sieci można obejrzeć inny film postapokaliptyków: “Życie i śmierć św. Inkwizytora Mariusza”.
Xawery Piśniak
Fot.: FOTOHQ.COM.PL
Napisz komentarz
Komentarze