Jelcz-Laskowice
Najstarszy mieszkaniec
Dlatego Biesiadecki nie zrobił kariery w kraju ludu pracującego. Pozostał wierny wartościom poznanym przed osiemdziesięcioma laty: solidnej pracy, patriotyzmowi, naturalnej prostocie życia. I nie wystarczy tu polityka historyczna, nadanie tytułu jednego z 11 dzielnych obywateli Jelcza-Laskowic. Żeby poznać Biesiadeckiego, trzeba go odwiedzić. Poczęstuje herbatą, podłoży do pieca i zacznie opowiadać. Czemu nie wysłuchać jego opowieści? Zakłada czapkę z daszkiem i oprowadza mnie po gospodarstwie. Otwiera komórki ze swoimi skarbami: kowadłem, częściami hydraulicznymi , w sieni pokazuje beczułkę z kiszoną kapustą. Żona zmarła 15 lat temu. Od tamtej pory mieszka sam. Budzi respekt to, jak prowadzi dom. Urodził się w 1916 roku. Opowieści o swoim życiu nie zaczyna od ckliwych wspomnień z dzieciństwa. Dla niego rokiem inicjacji był początek służby u majstra.
Jak Edek zawodów się uczył
Po ukończeniu czterech klas szkoły powszechnej - krótkie wakacje. Potem ojciec zaprowadził go do znajomego kowala. Niemiec Ross zastanowił się, zapalił i rzekł: - Niech chłopak przyjdzie. Zobaczymy, co potrafi. Jak się sprawdzi, zrobię z niego dobrego kowala. Pierwsze zadanie: Edek miał rozebrać stary wóz. Co do jednej śrubki. Drzewo porąbać, a żelastwo posegregować, bo przyda się do kucia. - Ja tam się nie patyczkował, bo z domu umiał już niejedną robotę - wspomina Biesiadecki. - Wziąłem takie dwie skrzynki, do jednej wrzuciłem okucia z tylnych kół, do drugiej z przednich i raz dwa wóz rozebrałem. Na drugi dzień było wiercenie i gwintowanie. Tak powoli Edek wprawiał się w kowalskim fachu. Pół roku przed tzw. wyzwółką, czyli otrzymaniem świadectwa czeladnika, majster podupadł na zdrowiu. Wezwał swoich chłopaków, rozdysponował ich po okolicznych kuźniach i niedługo potem pożegnał się z tym światem. Edward dojeżdżał na rowerze do sąsiedniej wsi. Jego nowy szef dla odmiany był Ukraińcem. Po tygodniu wezwał do siebie ojca Biesiadeckiego i zażądał od niego 200 złotych za wyzwolenie Edka. Chłopakowi przypomniały się słowa nieboszczyka majstra: - Nie będziesz płacił żadnego podatku. Tak żem obmówił z wszystkimi, co żem wos porozsyłoł. Ale Ukrainiec nie chciał ustąpić. Edek kazał wypłacić sobie dniówki i poszedł robić za tracza. - Wie pan co to jest? - sprawdza moją czujność weteran. - Dostaje się kloc i trzeba porżnąć na deski, ale ręczną piłą. A przysłowie mówi: “Kto nie ma końskiej siły, niech się nie bierze do tratniej piły”. Sił starczyło mu na kilku miesięcy - od jesieni do wiosny. Przed żniwami już pracował na kolei w Kołomyi. Akurat była powódź i woda podmyła tory. Żeby naprawić żelazne elementy, trzeba je było wieźć do odległego warsztatu. Pewien kolejarz wpadł na inny pomysł: - Dostaliśmy trzydziestu ludzi i nie ma kowala między nimi? - pytał. Edek zwietrzył swoją szansę. - Mogę sobie poklepać? - spytał skromnie majstra. - Jak umiesz, to klep. Chłopak przygotował kilka części żelaznych w małej kolejowej kuźni. Przyszedł naczelnik i jego ludzie. Sprawdzili robotę Edka i spytali go o zawód, a on opowiedział im, jak to przez śmierć majstra nie został czeladnikiem. Zaczęły się negocjacje płacowe. Dniówka na torach wynosiła 1,80 zł. - Damy ci dwa złote i kwaterę. Nie będziesz płacił Hucułowi za mieszkanie - zaproponował naczelnik. Majster, który stał za nim, pokazał Edkowi trzy palce. - Za dwadzieścia groszy więcej nie będę pracował - odpowiedział Biesiadecki. - Tam w górach mam za 1,80 zł wczasy: świeże powietrze i ładne widoki. A tu muszę tyrać w kuźni. Za trzy pięćdziesiąt mogę zostać. Inaczej nie. - Trzy złote ci możemy dać - odrzekł naczelnik. - Ale zobaczymy jak pracujesz. - Co to znaczy? - kończył transakcję Biesiadecki. - Zrobię wszystko co potrzeba. Podstawcie mi tu parowóz, tak samo go potrafię zrobić. Kowal Edek zamieszkał na kwaterze i inkasował swoją dniówkę. Rano odprowadzał wzrokiem dawnych kolegów, którzy za 1,80 zł w ramach “wczasów” pracowali na górskich torowiskach.
Poleżysz sobie na trawie
W 1937 roku przyszło wezwanie do wojska. Edek odwiedził starszych kuzynów, którzy poinstruowali go jak się przystoi zachować mądremu rekrutowi. - Nie przyznawaj się od razu co umiesz robić - pouczał go kuzyn. - Wezmą cię do kuźni, będziesz konie kuł i po co ci to? A tak będziesz normalnie służył, na ćwiczenia pójdziesz, poleżysz sobie na trawie... Jednak przestrogi kuzynów na niewiele się zdały. - Po przysiędze wzięli nas na plac - wspomina pan Edward i pyta czy mi jeszcze herbaty nie zrobić. Odmawiam. To może chcę zobaczyć jakie centralne zrobił - odchodzi od pieca na cały dom. Obejrzałem, pochwaliłem, wracamy do rozmowy. - Wzięli nas na ten plac i padają komendy - kontynuuje Biesiadecki. - Stolarze wystąp, kowale wystąp, szewce wystąp, krawce wystąp - a ja nic, nie występuje, czekom. A reszta, mówią, brać się za miotły i zamiatać podwórko. Pan Edward zamiatał, ale jakoś tak dziwnie pod kuźnią. Zajrzał do środka... i na stałe został w plutonie saperów. - Tam znachodzili się sami rzemieślnicy, wszystkie zawody. Byłem między swymi - tłumaczy. Nie opuszczało go szczęście. Przed ćwiczeniami polegającymi na budowaniu drogi zachorował plutonowy. W jego zastępstwie Biesiadecki przewodził pracom. Dowództwo zauważyło go i otrzymał awans. Po wybuchu wojny przerzucono kaprala Biesiadeckiego wraz z całą jednostką w okolice Rzeszowa.
Dobry żołnierz ucieka z niewoli
Pierwszą operacją było spalenie mostu na Wisłoce. Potem się wycofali. Nie podejmowali otwartej walki, dochodziło do drobnych potyczek, stale się cofali. - Nareszcie się wojsko zbuntowało - mówi dobitnie Biesiadecki. - Dokąd będziemy uciekać przed Szwabami? Ustalmy siły i albo Niemców bijemy, albo oni nas. Okazja nadarzyła się pod Przemyślem. - Stoczyliśmy wtedy dobrą walkę. Zajęliśmy sporo samochodów i motocykli. Ale dowództwo popełniło jeden błąd. Zamiast musztry powinni ćwiczyć żołnierzy na kierowców. Bo jak przyszło co do czego, nie było między nami kierowców i nie miał kto przejąć sprzętu. Po udanym starciu wojsko wycofało się za San. Tam wpadli w niemieckie okrążenie. Biesiadecki z częścią jednostki wydostał się. Powierzono mu zadanie ewakuacji amunicji saperskiej i dokumentów. W miejscowości Brzuchowice pod Lwowem zaskoczyły ich samoloty wroga. Jednak zamiast bomb pojawiły się na niebie ulotki. - Pisało, ze Ruskie przekroczyli granicę, że nie mamy się co bronić, aby my złożyli broń. Do niewoli nie pójdziemy, tylko nas rozpuszczą. Zaraz po tej akcji propagandowej nastąpił atak. Biesiadecki i jego kompani dostali do niewoli. - I co, pewnie pan myśli, że trafiłem do obozu jenieckiego? - pan Edward łypie na mnie okiem. - Nam na wykładach tak mówili: “Dobry żołnierz do niewoli nie idzie. Dobry żołnierz z niewoli ucieka”. Zwiałem Szwabom na drugi dzień. W chłopskim przebraniu przedzierał się na Wschód. Po drodze mijał kolumny polskich oficerów. Widok żołnierzy Armii Czerwonej napełniał go szczególną goryczą. - Takie dziady! Karabiny na sznurkach, płaszcze obszarpane, umorusani od głowy do stóp i oni zajęli nasze terytorium... Ze Stanisławowa dotarł pociagiem do Worochty, stamtąd na piechotę poszedł do domu.
Teraz my będziemy rządzić
Trudno było w wojennych latach o zachowanie choćby pozorów normalności. Radzili sobie jak mogli. Edward jeździł do Otyni na targ. Ze zdziwieniem spostrzegał, że inaczej traktują go znajomi Żydzi. - My z nimi handlowali i w ogóle dobrze żyli. Teraz nie chcieli z nami gadać. Zrozumiał więcej, gdy do ojca przyszedł na pogawędkę Moszko, przyjaciel z tej samej wioski. Edek jak zwykle skoczył na strych po miskę słonecznika i ziarna arbuza, postawił je na stole. A mężczyźni, gryząc pestki, roztrząsali kwestie polityczne. - Panie Biesiadecki - odezwał się Moszko. - My już nie będziemy handlować. Teraz będziemy rządzić. Rzeczywiście, w miasteczku małe żydowskie sklepiki były pozamykane, a ich dawnych właścicieli można było teraz spotkać wśród policjantów i urzędników. Po ponownym wkroczeniu Armii Czerwonej na rodzinne terytoria Biesiadecki zgłosił się do utworzonego przez Sowietów wojska polskiego. Na długi czas rekruci utknęli w Jarosławiu. Pozostawali bez przydziału do jednostki. Ta bezczynność dopiekła wielu - decydowali się wracać do domu. Wreszcie podjechał pociąg, w którym urządzono łaźnię. Parowóz podgrzewał wodę, a po kąpieli żołnierze przechodzili do magazynu. Tam odbierali umundurowanie: drelichowe spodnie i bluzy oraz płaszcz. Jako saper-miniorczyk Edward wszedł w skład V Brygady Samodzielnej. Przerzucono ich do Warszawy na Pragę, mieli zdobywać opustoszałe miasto. Edward przypomina sobie bieg ze swoimi żołnierzami po zamarzniętej Wiśle. Na trzeci znak świetlny mieli ruszyć wszyscy, okazało się, że Sowieci wycofali się, na wszelki wypadek puszczając przodem odziały polskie. - Ulice zasypane były pyłem - Biesiadecki wspomina wejście do stolicy. - Wszystko rozwalone, ani kawałka chodnika, a po obu stronach góry gruzu.
Wojna skończona job twoja mać
Postępy na froncie były zadowalające. Zdecydowano, że saperzy zajmą się rozminowaniem terenów. Przez dwa miesiące oczyszczali Żoliborz, w marcu przerzucono ich w okolice Ostrołęki i Łomży. Był to pas, którym przechodziła linia frontu. Wychodzili do pracy o 7.30, kończyli o 15.00. Codziennie rozbrajali setki min. - Bądźcie ostrożni - przestrzegał swoich żołnierzy Biesiadecki. - Sto min rozbroisz, a sto pierwsza rozbroi ciebie. Ale ofiar śmiertelnych nie można było uniknąć. 9 maja 1945 zbudziły go serie z karabinów maszynowych. Podbiegł do sowieckich żołnierzy. - Czemu strzelacie? - Wojna się skończona job twoja mać! - wrzeszczeli oszołomieni. Ten jeden dzień saperzy nie wyszli na pole minowe. Świętowali. - Nabożeństwo się odprawiło, z działa postrzelali i z powrotem odprowadzili nas do koszar. Jesienią 1945 mogli wracać do bliskich, robotę przejęli jeńcy niemieccy. Edward Biesiadecki wyruszył na Zachód. W Laskowicach czekały na niego żona z dzieckiem i matka.
W odstawce
W PRL-u nie mógł otworzyć własnego zakładu stolarskiego, nie mógł przyłączyć się do dobrze prosperującej firmy rzemieślniczej. On, złota rączka, trafił na czas, kiedy ludziom odmawiano prawa do gospodarczej samodzielności. Zatrudnił się w Jelczu, a ponieważ odłamki, jakie ma w okolicach kręgosłupa, nie pozwalały mu na wykonywanie ciężkiej pracy, musiał zrezygnować. Wziąć lżejszy kawałek chleba na kolei. Lżejszy i kilka razy mniej płatny. Kolejarska pensja nie wystarczyłaby na utrzymanie synów, którzy kształcili się i mieszkali na stancji we Wrocławiu. Dodatkowy dochód zapewnił sobie wykonywaniem drobnych prac hydraulicznych w okolicy. Jako żołnierzowi obiecywano mu dom z zabudowaniami gospodarczymi i 12 hektarów ziemi. Potem dostał przydział na posesję, w której mieszkała już jedna rodzina. Kawałek pola pod Grędziną nie należał do najlepszych gruntów. Zresztą rolnictwo nie było pasją jego życia. Za rządów Gomułki zdał gospodarstwo. Należał do ZBoWiD-u, lecz nie krył swojego krytycznego stosunku do komunizmu. W ferworze politycznych dyskusji potrafił zapytać - Kto ty jesteś, Polak czy komunista? I choć dla niego te pojęcia wykluczały się nawzajem, to przyznaje, że miał znajomych wśród “porządnych” partyjnych - Lubiłem pogadać z Lichockim, był radnym w gminie. W porządku facet, żaden kapuś, mogłem przy nim mówić, co myślę naprawdę, a on też potrafił skrytykować komunę. I jak mój ojciec z Żydem, tak jak politykowałem z komunistą.
Bohater nie na nasze czasy
Jesień 2008. Łukasz Dudkowski, dyrektor Miejsko-Gminnego Centrum Kultury układa na 11 listopada listę osób do patriotycznego panteonu. Obok innych bohaterów włącza Edwarda Biesiadeckiego. Spełnia wymogi prawicowej poprawności politycznej: walczył we wrześniu 1939 i przez całe życie pozostał zdeklarowanym antykomunistą.
Ale kogo tak naprawdę interesuje jego doświadczenie? Dzisiaj zajmują nas zupełnie inne sprawy. Pytanie, jak boleśnie dotknie naszych portfeli kryzys ekonomiczny, kiedy wróci gospodarczy boom, kiedy znów będziemy mogli przebierać w ofertach pracy i odkładać na koncie coraz większe sumy. Zobowiązania wobec zbiorowości nie sterują już naszym życiem w takim stopniu, jak to było za czasów Biesiadeckiego - dysponujemy wolnością osobistą, o jakiej nasi przodkowie mogli tylko marzyć. Ten pan z piłsudczykowskim wąsem nie mieści się w ramach życia,w jakich się poruszamy.
Budzi najwyżej lekkie zażenowanie, gdy z pamięci przytacza XIX-wieczne przepowiednie o przełomowych wydarzeniach politycznych, potępia masową emigrację absolwentów wyższych uczelni, lub zastanawia się jak to możliwe, żeby prawnik, nauczyciel czy farmaceuta wykonywali zawód przedstawiciela handlowego.
Po długiej rozmowie z nim uświadamiam sobie jak wielkie zmiany zaszły w mentalności kilku pokoleń. Zastanawiam się, czy dzisiaj w ogóle możliwe jest kontynuowanie tradycji? W końcu pytam sam siebie co jest w człowieku silniejsze - nostalgia za minionym, czy udział w fascynującym pędzie ku przyszłości?
Tekst i fot.: Xawery Piśniak
Napisz komentarz
Komentarze