Kiedyś Danuta miała sen, że ojciec zbudował rodzinny dom, gdy tylko wrócił z Ameryki.
*
Jest 1979 rok. Jakub Bieda, pracownik sanepidu, wyjeżdża z Oławy do Stanów Zjednoczonych, żeby zarobić i wrócić. Jak wielu. Pół roku ciężko pracuje u swojego brata Staszka w St. Joseph pod Chicago, m.in. na złomowisku przy rozbiórce starych aut, co bardzo lubił. Już w Oławie był pasjonatem wyjątkowych modeli. Tuż przed wyjazdem za Atlantyk jeździł starym czarnym fordem. Wcześniej miał zisa, którym kiedyś jeździli członkowie polskiego rządu. Czarna limuzyna, z elektrycznie opuszczanymi szybami, oddzielającymi pasażerów od kierowcy, ze skórzanymi obiciami, skonstruowana na polecenie samego Stalina - w peerelowskiej rzeczywistości rzucała się w oczy.
- Jak jechaliśmy gdzieś na wieś, wszyscy na płotach wisieli - zapamiętała córka. - Ojciec znany był z miłości do pięknych samochodów.
Ktoś taki musiał czuć się w Stanach jak w raju. To nic, że na składowisku aut. Ale za to jakich! Amerykańskich! No, ale w końcu zis to radziecka kopia packarda i chryslera w jednym.
- Przysyłał nam dużo paczek z ubraniami, piękne sukienki, niektóre nawet wytworne - wspomina córka. Towar amerykański, zupełnie inny niż to, co mieli wtedy w szarej Polsce.
Bieda ciężko na to pracował. Mieszkał w przyczepie campingowej, żeby było taniej. Niewiele wydawał, wszystko gromadził, oszczędzał.
Pękła szyba
Zarobił. I wracał. Dzień wcześniej wybrał z banku 15 tysięcy dolarów. W Polsce, gdzie średnia pensja wynosiła wtedy kilkadziesiąt dolarów, to byłby majątek.
Brat - niegdyś pracownik Jelczańskich Zakładów Samochodowych - dziś bogaty człowiek, zawiózł go na lotnisko do Nowego Jorku.
Jest 13 marca 1980 roku. Na lotnisku Kennedy’ego biało, szaleje zamieć śnieżna, kolejne loty są odwoływane. W samolocie, którym Bieda miał lecieć, pęka szyba. Brat wsadza go do innej maszyny, szybko załatwia bilet od jakiegoś Amerykanina, który zrezygnował. Samolotem, w którym pękła szyba, miało też wracać do kraju starsze małżeństwo z Rogalic, skąd pochodzi mąż Danuty. Nie zdecydowali się jednak na szybką zmianę samolotu. Uznali, że pęknięta szyba to jednak jakiś zły znak.
- Patrz, a ci ludzie z Rogalic wtedy nie polecieli i żyją - Danuta wiele razy słyszała potem od teściowej.
Samolot, do którego wsiadł Bieda, to „Kopernik” - należący do LOT-u radziecki IŁ-62. Niedawno przyleciał z Warszawy i po uzupełnieniu paliwa czekał na powrót. Z powodu fatalnej pogody jego odlot był jednak przesuwany. Trzeba było wciąż odśnieżać maszynę. Wreszcie o 21.16 czasu lokalnego, a więc z ponaddwugodzinnym opóźnieniem, rejs LO-007 startuje. W Polsce już od ponad dwóch godzin jest 14 marca. Kurs na Okęcie. Lot ma trwać 7 godzin i 59 minut. Na pokładzie tylko 77 pasażerów, większość miejsc pusta. Polacy zwracają uwagę zwłaszcza na popularną piosenkarkę Annę Jantar. Za sterami 46-letni kapitan Paweł Lipowczan. Od 15 lat w mundurze PPL LOT.
„Kopernik” bez przeszkód pokonuje Atlantyk. O godz. 10.35 na wysokości 11 tys. metrów wlatuje w polską przestrzeń powietrzną. Na Okęciu mroźna, ale bezchmurna i słoneczna pogoda. O 11.13 samolot podchodzi do lądowania. Kilkadziesiąt sekund potem załoga zauważa brak sygnalizacji wysunięcia i zablokowania podwozia. O 11.13,54 „Kopernik” sygnalizuje wieży kontrolnej: - Chwileczkę, mamy trudności z sygnalizacją podwozia, przechodzimy na drugi krąg.
Według typowych procedur pilot powinien wykonać dodatkowe okrążenie nad lotniskiem i spróbować ponownie podejść do lądowania. Samolot jest w tym momencie na 250 metrach, a musi się wznieść na 650. Kapitan zwiększa ciąg silników. Dziewięć sekund potem następuje potężny wybuch. Odłamki lecą na ziemię. Maszyna, a właściwie to, co z niej zostało, mknie z prędkością 350 km na godzinę. Nikt nie wie, co się dzieje. Niemal nic na pokładzie już nie działa. Kapitan dostrzega na ziemi zabudowania schroniska dla młodzieży. Udaje mu się lekko zmienić kurs samolotu, który o godz. 11.14,45 - szesnaście sekund po wybuchu - wpada do fosy XIX-wiecznego fortu Okęcie. Oderwany ogon leci dalej i spada przed wejściem do fortu. Zaledwie 950 metrów od początku pasa startowego.
Obraz miejsca katastrofy jest przerażający. Okoliczni mieszkańcy, którzy pierwsi docierają na miejsce, są w szoku. Na drzewach wiszą resztki foteli, zasłony, torby, walizy, pomarańczowe tratwy ratunkowe, bez których lot nad Atlantykiem nie był możliwy. W fosie, między krą, pływają zwłoki pasażerów.
- Wśród osmalonych drzew sterty blachy i kilka korpusów - bez głów, bez ramion i nóg - relacjonuje Jarosław Reszka w książce „Cześć, giniemy!”. - Przy jednym ze ściętych przez samolot drzew strażak w gumowych rękawicach ustawia spopielałą część korpusu człowieka, inny znajduje rzepkę kolanową. (…). Kamizelki ratunkowe wiszą na drzewach, kilka osmalonych, nadgryzionych już bułek, puszki po coli, serwetki firmowe LOT. Nadpalone książki, inkrustowane talerze, lalka w stroju ludowym...
Na miejsce katastrofy szybko docierają karetki pogotowia. Milicjanci wyrzucają gapiów. Żołnierze zaczynają zbierać szczątki samolotu do brezentowych worków. Płetwonurkowie wyławiają z fosy wszystko, co mogło mieć związek z katastrofą. W mętnej wodzie jednak niewiele widać. Chwilę potem zapadnie decyzja o osuszeniu fosy.
Na tarasie widokowym wciąż stoją ludzie, czekający na samolot z Nowego Jorku. Gdy maszyna, którą widzieli już na niebie, nagle znika im z oczu, zaczynają się niepokoić. Dopiero pół godziny później megafony ogłaszają, że oczekujący na przylot mają przejść do innego budynku. Tam rodziny pasażerów dowiadują się o katastrofie. Wśród nich nie ma jednak bliskich Jakuba Biedy.
Z gazety
- Danusiu, twój ojciec zginął! - rano sąsiadka z gazetą w ręku wołała od progu. Przeraźliwy dźwięk na długo zapadł wszystkim w pamięci.
Gazety podały oficjalny komunikat: - O godzinie 11.15 miała miejsce w Warszawie tragiczna w skutkach katastrofa lotnicza. Samolot pasażerski Polskich Linii Lotniczych LOT, lecący z Nowego Jorku, rozbił się w czasie podchodzenia do lądowania w pobliżu lotniska Okęcie. Na pokładzie znajdowało się 77 pasażerów i 10-osobowa załoga. Wszyscy zginęli.
Na oficjalnej liście ofiar katastrofy Bieda jest obcokrajowcem. We wszystkich dokumentach lotu, a potem w materiałach prasowych, książkach, widnieje jako obywatel USA, choć nigdy nim nie był. Pomyłka, której nikt nie prostował, jest prawdopodobnie efektem nagłej podmiany nazwiska na bilecie, jeszcze na nowojorskim lotnisku.
- To nie miało dla nas znaczenia - mówi Danuta. - Nie próbowaliśmy tego zmieniać, bo i po co? Życia nikomu nie wróci.
Obok listy ofiar, zawierającej nazwiska m.in. załogi samolotu, członków amatorskiej reprezentacji bokserskiej USA, piosenkarki Anny Kukulskiej-Jantar oraz szóstki młodych delegatów z warszawskich uczelni, wracających z obrad międzynarodowego stowarzyszenia studentów, w gazetach zamieszczono zdjęcie wraku samolotu. Nie widać na nim jednak ani jednego ciała. Za to wytłuszczoną czcionką informowano: - Biuro Polityczne Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, Rada Państwa i Rada Ministrów wyrażają głęboki żal i współczucie rodzinom ofiar katastrofy lotniczej.
15 i 16 marca 1980 ogłoszono w Warszawie dniami żałoby - odwołano wszystkie imprezy artystyczne i sportowe w stolicy. Premierę polskiego filmu „Kung-Fu”, która miała się odbyć 17 marca, przesunięto o dwa dni.
- Nie czekaliśmy na ojca, bo nikt nie wiedział, że miał lecieć akurat tym samolotem - opowiada Danuta. - Ale dzień wcześniej przed szary ekran telewizora przyciągnął mnie komunikat dotyczący katastrofy. Jak go usłyszałam, miałam jakieś dziwne przeczucia, ale jeszcze nie wiedziałam, co to mogło być.
Do Warszawy pojechali niemal od razu, pociągiem, w osiem osób, kto tylko mógł z rodziny. Nie wpuszczono ich na miejsce katastrofy. Nikt z nimi nie chciał rozmawiać. Usłyszeli tylko, że trwają ustalenia przyczyn katastrofy. I tyle. Przedstawiciele LOT-u zaproponowali wszystkim bezpłatne bilety na powrót do Wrocławia.
- Tylko kto z nas chciał wtedy lecieć samolotem!? - wspomina Danuta. Jedynie mężczyźni się odważyli. Kobiety wracały pociągiem.
Nie patrzcie do środka
Trumnę przywieźli z Warszawy nyską albo żukiem, razem z wieńcem od LOT-u. Była drewniana. Zapewniali, że w środku jest druga, metalowa, z ciałem Jakuba Biedy.
- Tylko absolutnie nie próbujcie jej otwierać - ostrzegali. - Zresztą jest zaspawana.
Mąż Wandy, który był u prokuratura prowadzącego sprawę, dowiedział się, że ekipie ratunkowej nie udało się skompletować ani jednego ciała w całości.
LOT opłacił pogrzeb. 30 marca trumnę wyprowadzono z kościółka świętego Józefa, a potem kondukt żałobny przeszedł na stary cmentarz. Grała orkiestra. Przyszło mnóstwo ludzi, bo Bieda był znany w Oławie.
- Gdyby tata umarł normalnie, pewnie tylu gapiów by nie przyszło - mówi córka. - Taki pogrzeb to była sensacja.
Tuż przed pogrzebem urwała się rączka od trumny, tej drewnianej. Zrobiła się w niej dziura.
- Zajrzałam tam, ale nie widziałam żadnej metalowej trumny, tylko czarny worek foliowy - mówi Wanda.
Jej kuzynka zapamiętała szczególny odgłos upadającej trumny. Nie było słychać przesuwającego się ciała. Jakby tam tylko ziemia była.
Zegarek i koszula
Leżała obok, a właściwie wystawała z walizki. Była niemal cała. To w niej Bieda opuszczał Oławę. Wanda rozpoznała bagaż ojca po koszuli. Pewności nabrała, gdy zajrzeli do środka walizki. Na szarym papierze, w który zawinięte były czekolady, ktoś napisał „Bieda Jakub”. Już nie mieli wątpliwości. W walizce był magnetofon. Było mnóstwo kaset, także z piosenkami Anny Jantar.
- Gdy byłam na piętrze magazynu, zauważyłam, że do tej walizki zaglądał Jarosław Kukulski, mąż piosenkarki - wspomina Wanda. - Może zauważył te kasety?
W walizce było trochę amerykańskich długopisów, pewnie na prezenty dla dzieci. Wszystko było jednak zamoczone, widocznie wyciągnięte z fosy, więc nie nadawało się do użytku. Tylko zegarek rodem z ZSRR, wyciągnięty z kieszeni walizki, przeszedł próbę zwycięsko. Z pękniętym szkiełkiem chodzi do dziś. Choć nie ma ani paska, ani bransoletki, ani ręki, która by go nosiła.
- Kupowałam go razem z ojcem w oławskim Rynku, na rogu, gdzie dzisiaj jest bank PKO - wspomina Danuta. - To było tuż przed wyjazdem ojca. W tym sklepie sprzedawano głównie sprzęt RTV, ale była też gablota z zegarkami.
Dziś zegarek przechowuje Wanda, najstarsza córka Biedy. Do niej trafiła też koszula taty.
Drugiej walizki nigdy nie odnaleźli, a wiedzieli od wujka z Ameryki, że była. Prawdopodobnie z pieniędzmi. Szukali długo. W wielkim piętrowym hangarze na warszawskim lotnisku zgromadzono wszystko, co zostało z katastrofy. Rodziny ofiar krążyły wokół regałów i wybierały to, co mogło mieć związek z ich bliskimi.
Jakiś mężczyzna z ekipy ratunkowej powiedział Felicji Biedzie, że jej mąż miał przy sobie parę monet, pamiątkowych jednodolarówek. Podobno przekazał jej wtedy siedem takich dolarów. Mama dała dzieciom po jednym.
*
Kiedyś Danuta miała sen, że ojciec zbudował rodzinny dom, gdy tylko wrócił z Ameryki. Ale to było już po jego śmierci: - W tym śnie było dla mnie dziwne, że dom jest na cmentarzu. Osiem lat później do tego samego grobu trafił mój mąż, który zginął w wypadku samochodowym. Wtedy zrozumiałam tamten sen. To będzie nasz dom rodzinny. Będzie...
Jerzy Kamiński
[email protected]
Napisz komentarz
Komentarze